Od czterdziestu lat poeci „pod to warszawskie drzewo poezji jesienią zjeżdżają” (Henryk Gała, „Ballada o niedokończonym nekrologu”) i udowadniają, że poezja jest wiecznie żywa, że choć „poumierali nam poeci, ziemia wciąż się jeszcze kręci” (Ireneusz Krzysztof Szmidt, „Krajobraz po...”).
Wszystko rozkręca się bardzo wolno i leniwie, jak na jesienny wieczór przystało. Nikt się nie spieszy, nikt nikogo nie pogania, na wszystko jest czas. I to chyba dobrze? Chyba tak właśnie ma być? Nie ma co się łudzić, poezja już raczej nigdy nie będzie „trendy” i nie pobije swą popularnością facebooka. Po co więc się spinać i udawać, że ma być nowocześnie i medialnie?
W bezczasie
Ale medialnie jednak jest. Na scenie rzutnik, między rzędami kamera, kilka aparatów, konferansjerka i organizacja na poziomie. Spotkania odbywają się w ekskluzywnych i utrzymanych w standardach europejskich salach. Impreza ogólnie dąży do wysokiego poziomu, a zatem wniosek prosty: forma też jest ważna! I słusznie. Bo właśnie nad jej znaczeniem zastanawiam się, przeglądając tomik wierszy tegorocznej (czterdziestej pierwszej już) Warszawskiej Jesieni Poezji – antologię „Nad inne droższą”. Wszystko wydaje się w porządku, jedyne co razi (oprócz niewielkich błędów edytorskich, z czego organizatorzy się wytłumaczyli), to okładka, która stanowi zarazem motyw tegorocznych łomiankowych spotkań. Zdjęcie dziewczynki z książkami. Pachnie to trochę podręcznikami szkolnymi z lat 60. Czy taki był zamysł? Pokazać, że czas się zatrzymał, i choć kolejne pokolenia odchodzą, to my, poeci, wciąż się trzymamy? To tak jakby chcieć – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – zamknąć się w swoistym bezczasie poetyckim.
Wydaje się, że nie jest to możliwe, a jednak od czterdziestu lat poeci „pod to warszawskie drzewo poezji jesienią zjeżdżają” (Henryk Gała, „Ballada o niedokończonym nekrologu”) i udowadniają, że się da, że poezja jest wiecznie żywa, że choć „poumierali nam poeci, ziemia wciąż się jeszcze kręci” (Ireneusz Krzysztof Szmidt, „Krajobraz po...”)...
Śpiewogry?
Ale choć czas płynie bardzo powoli, a atmosferze towarzyszy swoiste uczucie mglistości niczym w listopadową noc, na brak atrakcji nie można narzekać. W trakcie dnia mają miejsce spotkania autorskie, warsztaty, konferencje, dyskusje, wieczorem zaś – pełne obfitości gale. Czwartkowy wieczór rozpoczyna muzyka zespołu „x”, zaś w piątek koncert formacji „y” wieńczy całe spotkanie. To jednak nie jedyne akcenty muzyczne w trakcie trwania całego festiwalu. Czyżby w ten sposób organizatorzy chcieli zrobić ukłon w stronę muzycznej Warszawskiej Jesieni? A może to jedynie forma nawiązania do wskazywanego już od starożytności związku poezji z muzyką?
Jako potwierdzenie tezy drugiej można potraktować występ Lama Quanga My z Wietnamu, który swoje wiersze zaprezentował w dwóch odsłonach: przeczytał po polsku i zaśpiewał po wietnamsku. Podobnie następnego dnia uczynił Dimitr Hristov z Bułgarii, jednak podczas gdy Quang My śpiewał a capella i brzmiało to egzotycznie i fascynująco, Hristovovi towarzyszył podkład puszczony z taśmy, który nadawał jego występowi nieco groteskowy wymiar. Multimedialną prezentację zaś przedstawił Zbigniew Milewski; towarzyszyły jej zdjęcia i – w oryginalnej wersji – chińska muzyka (szkoda tylko, że publiczność została jej ze względów technicznych pozbawiona). Były też przerywniki muzyki improwizowanej, swoistego free jazzu, tworzonej i zaprezentowanej przez braci Budniaków, Mikołaja i Piotra.
Obecność muzyki zmieniała niejako percepcję prezentowanych wierszy: poszerzała pole interpretacyjne i otwierała na rozumienie ich trochę z innej perspektywy.
Miłosz niejedno ma imię
Spotkanie poetów, którzy czytają swoje wiersze, z pewnością ma wielki sens. Jak zauważył Piotr Nawrotny, aktor prowadzący wieczorne gale, jest to niezwykle ciekawe usłyszeć, jak wiersze przedstawia sam autor. Podkreśla on bowiem to, co powinno zostać podkreślone, i wyłuszcza to, co powinno być wyłuszczone. Na pewno pod tym względem jest to doświadczenie niecodzienne.
Szkoda może, że w tym roku grono osób, w którym się spotkano, było tak kameralne. Pojawia się również pytanie, czy jego swoista elitarność nie dyskwalifikuje niejako osób, które w owej elicie na co dzień nie przebywają. Bowiem praktycznie przy każdym nazwisku pojawiała się adnotacja, iż tej osoby „nie trzeba chyba nikomu przedstawiać” (nie mówię tu o Turnieju Jednego Wiersza – a jak się później okazało, niekoniecznie jednego – gdyż tam mógł wystartować każdy). To może nieco zamykać i hermetyzować środowisko. Odczułam to również na własnej skórze, gdy o Miłoszu Kamilu Manasterskim – poecie (jego najnowszy tomik „Sepia” miał na Warszawskiej Jesieni Poezji swą premierę), a zarazem dyrektorze Domu Kultury w Łomiankach i współorganizatorze imprezy – wypowiadano się per. „Miłosz”. Dla kogoś „spoza” mogło być to nieco mylące. Ale to niech posłuży jako zabawna anegdota, gdyż takich na festiwalu nie zabrakło. Impreza nie była bowiem utrzymana w tonie powagi i patosu, czego się nieco obawiałam. Śmiechom i żartobliwym komentarzom nie było końca, przebijał też duży dystans poetów do samych siebie czy własnej twórczości. To naprawdę wielkie – a przecież nie jedyne – atuty.
Słuchając wierszy czy przeglądając tomik stworzony na tegoroczne spotkania, w oczy rzuca się to, o czym wspomina również Aldona Borowicz w przedmowie do książki: choć czterdzieste pierwsze spotkania odbywają się nie w Warszawie, a w Łomiankach, ich warszawskość jest wciąż niezwykle istotna, stąd wiele wierszy nawiązuje swą tematyką do wydarzeń, miejsc czy osób związanych ze stolicą. To z pewnością wspólny mianownik prezentowanej na festiwalu twórczości. Trudno o inny, bo tu już mamy do czynienia z uogólnieniami, a tego przecież żaden twórca czy interpretator nie lubi. Jedno jest pewne: Łomianki się spisały. Można by wręcz powiedzieć: nie przenoście nam Jesieni do Warszawy...