Jałtańskie reminiscencje

„Wyrzeźbić twarz w marmurze to tyle, co usunąć z bryły wszystko, co nie jest twarzą” (Antoni Czechow)

Dom Literatury w Jałcie to z pewnością było miejsce nie tyle niezwykłe, co wręcz magiczne. Nosił imię sławnego rosyjskiego pisarza Antoniego Czechowa. Popiersie z białego kamienia, stojące nieopodal starego domu literatów, przyciągało wzrok. Gospodarz, z charakterystyczną bródką i pince-nez na nosie. Jego szlachetna, wręcz piękna twarz jak gdyby uzasadnia jeden z bardziej znanych cytatów z mistrza: „W człowieku wszystko powinno być piękne: i twarz, i ubranie, i dusza, i myśli”. Wydawało się, że z życzliwym zaciekawieniem witał i zapraszał gości.

Samo wielopiętrowe gmaszysko nowego hotelowca, zbudowane na jednej z platform skalnego masywu Gór Krymskich, do którego wiodły nieskończone kamienne schody, po prostu przytłaczało. Ale nie! Już prawie dochodząc do masywnych drzwi budynku, można było odetchnąć lżej, gdyż piękne białe tralki balustrady z obu stron schodów – lekkie, obłe, finezyjne – zapraszały, zachęcały do wejścia, jak gdyby swą urodą przepraszając za utrudzenie w pokonywaniu nierównych i nie dość przyjaznych stopom powyszczerbianych kamiennych stopni.

„Właśnie tu jestem, w dumnej Jałcie,

najwytworniejszym amfiteatrze świata,

wyrzeźbionym w skalnym masywie Krymskich Gór

przez hardy upór i ufną nadzieję”.

(Jałtańska strofa elegijna)

Ciężkie i dość toporne okna, przez które w dzień widać Morze Czarne, nocą, w nieprzeniknionym mroku jałtańskiej ciszy wabiły tajemnicą.

Gdy za dnia szło się wśród cyprysów i tui, raptem „gdzieś w głębi, w tajemnym oknie, przywołuje wzrok czyjaś melodyjna twarz w zgrzebnej oprawie starego muru z liszajami biedy”. I oto przed oczami wyrastał domek z zagraconym podwórkiem, zawalonym starymi krzesłami i leżącym obok schodków nieco uszkodzonym sedesem. Tu panowała szarość, oddając biel i czyste kolory nadmorskiej promenadzie.

„Nad ranem promenadą ulicy Nadbrzeżnej

suną klomby z fioletowo-żółtymi bratkami,

stąpają z gracją palmy, odszedłszy na dłuższy

cień chwili od kafejek, sklepików i banków.

I dama z pieskiem kroczy u boku Czechowa,

wyrzeźbiona z rześkiego górskiego podmuchu

przez czarnomorską bryzę”.

                    (Jałtański bulwar nad ranem)

Atrakcyjny program zwiedzania zaprowadził nas któregoś dnia do Liwadii. W pięknym pałacu cesarskim, z białego kamienia i niebieskawego marmuru, poczuliśmy oddech przeszłości. Wielka trójka… I los naszego kraju, o którym decydowali inni. Ci, na których teraz patrzyliśmy, uwiecznieni na pamiątkowym zdjęciu, byli jak szare, wyblakłe duchy, groźne upiory dawno minionych lat.

„Obojętność to paraliż duszy, przedwczesna śmierć” (Antoni Czechow)

Na murkach przy kafejkach i sklepikach, wszędzie wylegiwały się koty, jakich nigdy dotąd nie widzieliśmy. Niektóre miały długą, piękną sierść i puchate ogony.

– Widać w nich geny rasy syberyjskiej – odezwał się kolega najwidoczniej znający się na kocich rodach, typach i licznych podtypach. – Cieszą się dużym powodzeniem na Zachodzie. Tu bezdomne, dają się łatwo przywabić i podobno turyści zabierają te piękności, po prostu wywożąc do swojego kraju.

Jeden czarny spojrzał na mnie złotymi oczyma, tak urzekającymi, jakby wiedział i zgadzał się z naszymi słowami pełnymi zachwytu.

Niewielka ruda psina, jaką zauważyliśmy któregoś dnia w pobliżu naszego hotelu, zmęczeni po codziennej wspinaczce z miasta do naszej literackiej siedziby – piękna nie była wcale. Za to oczekiwała potomstwa. Patrzyliśmy na nią, ona na nas. Drżała – z chłodu czy może z przejęcia… Miała chudziutkie łapki i widać było, że jest najwyraźniej zabiedzona. Duży brzuch zwisał i zapowiadał, że już niedługo…

– Na pewno jest głodna…

Suczka wybrała dobrze. Dostała posiłek i karton, który wymościliśmy czym się dało. Ale do Domu Literatury wstęp został jej zakazany. Portierka, miła młoda dziewczyna, nawet jakby się początkowo zawahała, ale na drodze stanęła energiczna pani sprzątająca. Niewiasta owa, w sile wieku i okazałej postaci, reprezentowała nad wyraz ważną instytucję, ba, sama niejako tą instytucją będąc. Zapewne wszyscy słyszeli, jak zdarzało się – poważni akademicy, uczeni profesorowie pomykali chyłkiem po korytarzach uniwersytetów, zerkając lękliwie, aby tylko nie wejść w drogę tym ważnym kobietom, bywało że w uczelni najważniejszym, potrafiącym pana profesora przykładnie i sprawiedliwie zrugać, jeśli zasłużył.

A konduktorki? Jakże bez nich mogłaby dobrze funkcjonować kolej! Te już bez wątpienia jak prawdziwe heroiny dowodzenia, hersztowie bez jakichkolwiek zbędnych atrybutów płci, bezdyskusyjnie zarządzały nie tylko miejscami, i najchętniej widziałyby podróżnych siedzących grzecznie jak słupeczki. Gorzej, gdy wymyślali sobie wędrówki do toalet lub, co niepojęte, próbowali uchylać okna. Na to zgody być nie mogło. Jak również na wystawanie w korytarzach albo składanie wizyt w nie swoich przedziałach. Sprawując taką właśnie, powierzoną im przez partię i ojczyznę odpowiedzialną misję wypełniały przykładnie, zarządzały jednoosobowo i prawdziwie po dyktatorsku. Wzbudzały szacunek, uznanie i aprobatę dla ich ciężkiej i odpowiedzialnej pracy.

Nasza pani sprzątająca, pamiętająca zapewne dobre wzorce radzieckiego ładu, przedstawiane masom w celach wychowawczych na licznych plakatach oraz w telewizyjnej propagandzie, pozostała im wierna i zgody na umieszczenie – w porządnym domu dla pisarzy – psa przybłędy, jakiejś wywłoki, co się w dodatku zaraz oszczeni, i najlepiej będzie to potopić – po prostu dać nie może.

Sprawa była jasna, więc rozejrzeliśmy się za jakimś w miarę bezpiecznym azylem. Po okolicy wałęsało się mnóstwo nie tylko półdzikich kotów, ale też dużych psów, które mogły być prawdziwym zagrożeniem dla psiej mamy i jej dzieci.

Próbowaliśmy w stołówce, gdzie karmiono nas świetnie. Ale tu również przyzwolenia, z oczywistych powodów, nie wyrażono. Za to jeden kolega przyuważył, że któraś kucharka popatrzyła na nas – tak twierdził – z dziwnym uśmieszkiem, wykonując dyskretnie, ale jednak, gest w pobliżu czoła, który nie pozostawiał wątpliwości.

A więc zostaliśmy sami. Sami, niezrozumiani. A czas naglił.

Zwołaliśmy na gorąco zebranie. Psina leżała w prowizorycznym kojcu-pudle i wylizywała sutki.

– Będzie rodzić – powiedziała koleżanka, której suka bokserka niedawno oszczeniła się w domu, rodząc dwanaście szczeniaczków, co zgodnie uznaliśmy za godny podziwu rekord. Z obawą zerkaliśmy na brzuch naszej podopiecznej.

– No nie, obstawiam góra cztery. Albo pięć może…

Zaczęliśmy na serio rozważać, co zrobić. Zostawić suczki w potrzebie na dworze nie mogliśmy – to było pewne. Pojawiały się przeróżne projekty. A to mieliśmy ją przemycić w podróżnej torbie i zakamuflować w pokoju bądź łazience. No dobrze, ale gdy wyjdziemy na jakąkolwiek wycieczkę, obiad czy spacer – do pokoju wparuje sprzątaczka i po sprawie. I jeszcze narobi nam tyłów w dyrekcji hotelu.

– Może ją przekupić? – padła kusząca propozycja. – Mamy różne kosmetyki, jakiś ciuch też można by…

– Albo zrzućmy się po parę hrywien lub dolców.

Ratunek przyszedł nieoczekiwanie. Nasza miła portierka Nina przedstawiła taką propozycję. Jej babcia mieszka niedaleko, jakby na tyłach naszego hotelowego kolosa, w niewielkim domku, dość zaniedbanym, co sama Nina rumieniąc się przyznała. Pamiętaliśmy tę chatynkę, przechadzając się po okolicy – z zawalonym gratami podwórkiem, maleńkimi brudnymi okienkami i ogólnie pozostającą w dość dużym kontraście chociażby z naszym, w miarę przyzwoicie wyglądającym hotelem. Okolica wyglądająca raczej jak plac niedokończonej budowy nie zachęcała do spacerów, ale lepszej w pobliżu nie było. We wspomnianej chatce mieszkała babcia naszej recepcjonistki. Żyła tam zupełnie sama i Nina już ją przekonała, aby przyjęła pod swój dach ciężarną suczkę.

Teraz już wszystko potoczyło się szybko i sprawnie. Nasi koledzy pomogli starszej kobiecie uporządkować obejście, my zajęłyśmy się wnętrzem domostwa, które posprzątane zaczęło przypominać zupełnie przyzwoite miejsce do życia.

Po dwóch dniach Nina przywołała nas, gdy wracaliśmy po obiedzie.

– Już są – szepnęła konspiracyjnie, uśmiechając się.

– Ile?

– Chodźcie, zobaczycie…

– No i mamy wielką trójkę! – wyrwał się znawca kotów, ale również, jak podkreślił, miłośnik psów. – Sami chłopcy. To może nazwiemy ich tak właśnie, słynnymi jałtańskimi imionami…? – zapalił się.

– A mamusię Liwadia. Żeby się zgadzało… – rzucił ktoś i zachichotał.

– Rozum wam odjęło! Z tamtymi dwoma jeszcze pół biedy, ale czy ktoś przygarnie Stalina? No weź pomyśl…

Ktoś wysunął śmiałą i obrazoburczą teorię, jakoby wśród rosyjskiego narodu, również prorosyjskiej części społeczności ukraińskiej wciąż żywa była atencja dla batiuszki – wielkiego, silnego przywódcy… Dyskusja jęła zataczać coraz szersze kręgi. Zaczęto wywodzić myśl o dążeniu mas ludzkich, w większości słabo wykształconych, do silnego przywództwa mądrego pasterza, genialnego stratega, wręcz guru, któremu należy wierzyć bez dyskusji i z pełnym oddaniem. Takim był car imperator, nieważne, że okrutnik, ale jeśli dla imperium, potęgi narodu… Takimi byli od stuleci wielcy wodzowie, monarchowie, faraonowie, mądrzy kapłani czy inni szamani, co ciekawe – zawsze dyktatorzy zmierzający do jedynowładztwa. Te niebezpieczne klimaty, w których pojawiły się i wątki polskie, i kościół ze swoją przemożną dążnością do zarządzania wszystkim, co dotyczy życia podległych mu owieczek, doprowadziły ostatecznie do tego, że pomysł historycznych imion upadł.

Psia mama popatrzyła na nas ze zrozumieniem i pobłażliwością, jak to mama, i zajęła się oporządzaniem potomstwa.

W opowiadaniu wykorzystano wiersze Stanisława Nyczaja z cyklu Impresje krymskie, pomieszczonego w tomie Przedążyć pęd Ziemi (Kielce 2009).