Bywają chwile, które pamiętamy całe życie.
Rzadko jednak są to chwile z góry zaplanowane i przygotowywane.
Zazwyczaj spadają one na nas znienacka, gwałtownie, jak miłość... i równie szybko, niespodziewanie kończą się... ulatują... rozwiewają...
Taką właśnie chwilę przeżyłam w środę 26 maja w kawiarni na Bednarskiej na urodzinach Krzysztofa Gąsiorowskiego. Zaproszenie przyszło pocztą kilka dni wcześniej - a mnie na szczęście udało się dostać przepustkę ze szpitala, więc poleciałam do Domu Literatury jak na skrzydłach.
W sali zebrało się całkiem sporo znajomych osób... powitania... przemowy... eseje o poezji Krzysztofa... życzenia... toasty...
Tłok przy długim stole z poczęstunkiem, także płynnym... miłe spotkania z miłymi ludźmi których się wieki nie widziało... obietnice umówienia się, koniecznie, na spotkanie!... plotki o tym co nowego... jednym słowem - standard.
Nagle, wśród tych wznoszonych kieliszków, szczęku widelców, wśród tego całego urodzinowego szumu dostrzegłam jubilata siedzącego pod oknem... samotnie...
Wyglądał jakby zamknął się w sobie i odgrodził od otoczenia niewidzialnym murem.
Patrzył tylko na cały ten tłum znajomych i przyjaciół - z boku z miną trudną do odczytania - tymi swoimi czarnymi jak węgle oczami, które zawsze robiły na mnie niesamowite wrażenie czarnych nie mających dna kosmicznych dziur (Wybacz mi Krzysztofie to porównanie, ale to najlepsze i jedyne porównanie które przychodzi mi do głowy) a więc tymi przeczarnymi oczami wyglądał na wszystko spokojnie analizując szumiący świat dookoła.
Siedział w pozycji Stańczyka i wyglądał jak Stańczyk z obrazu Matejki.
Zamyślony i bezgranicznie smutny Stańczyk... choć Stańczykiem Krzysztof nigdy nie był.
Widać jego Diabeł Stróż dopadł go, przyszpilił widłami, przysiadł na poręczy fotela i nie pozwolił mu zapaść sie w radosno-gorzką alkoholową mgłę.
Kiedy impreza związkowa i oficjalna dobiegła końca, Małgosia, siostra Krzysztofa zaprosiła wszystkich na Bednarską.
Utworzyliśmy pochód. Na przedzie niosąc piękny portret - prezent dla szanownego jubilata - organizatorka Małgorzata, dalej w artystycznej rozsypce reszta dobrze już podchmielonych gości.
W kawiarni na Bednarskiej impreza rozkręciła sie na dobre.
Był żywy jazz grany na fortepianie, były rosyjskie romanse śpiewane przy gitarze... był chropowaty głos mocno już pijanego Zbyszka Jerzyny deklamującego Gałczyńskiego... i twardy głos Krzysztofa czytającego swoje wiersze... piękne... mądre... trudne... przekorne... zmagające się z własnym ciałem... i własnym niepokornym umysłem.
Patrzyłam na ten obraz z dystansu, zza kawiarnianego stolika... i nagle poczułam że ta magiczna chwila bierze mnie w posiadanie... że uczestniczę w czymś wyjątkowym, co być może już nigdy się nie powtórzy... że wspaniali poeci Hybryd odchodzą pozostawiając po sobie pustkę, która nie wiadomo kiedy i kim się zapełni...
O północy zaproponowałam, że odwiozę zmęczonego już bardzo solenizanta do domu.
Wyszliśmy więc z Bednarskiej – Krzyś z podarowanym portretem pod pachą szedł z wyraźnym trudem. Chore ciało odmawiało mu posłuszeństwa, poprosiłam więc, żeby poczekał na mnie przy wielkiej donicy z kwiatami pod kolumną Zygmunta, a sama poszłam na parking po samochód.
Kiedy po kilku minutach podjechałam - Krzysztof czekał na mnie - w swojej czapce maciejówce, z Diabłem Stróżem na ramieniu - oparty plecami o donicę z kwiatami, a nad nim świecił księżyc przyczepiony do kolumny Zygmunta jak... okrągły złoty obol...
Poczułam że w ten majowy wieczór jakiś Wielki Zegarmistrz Poezji po kolejnym zapisanym wersie w historii literatury polskiej postawił kropkę... nie, nie kropkę... wielokropek...
Po drodze na Pragę gdzie mieszkał Krzysztof trochę rozmawialiśmy, oczywiście o poezji...
Bardzo ceniłam sobie w tej materii zdanie Krzysztofa.
Kiedy zaczynałam pisać pytałam wielokrotnie o jego zdanie na temat poetów i ich wierszy. Był niezwykle krytyczny można by powiedzieć, że nawet złośliwy...
A jednak kilkakrotnie, sam, nie pytany potrafił podejść do mnie i pochwalić to co napisałam, a co przeczytał w wydanych przez ZLP wydawnictwach z okazji Jesieni Poezji – byłam mu za to niezwykle wdzięczna... bo pochwała z ust takiego poety to naprawdę coś!
Pożegnaliśmy się pod domem. Zgarbiona, bardzo szczupła postać w czapce maciejówce, czarna jak cień na tle oświetlonego srebrnym blaskiem muru praskiej kamienicy... postać z podarowanym portretem pod pachą...
Wtedy widziałam Krzysztofa po raz ostatni...
Dziś już nie ma z nami Krzysia.
Wita się teraz pewnie ze Zbyszkiem Jerzyną, Wojtkiem Siemionem, Anią Kajtochową, Irenką Conti Di Mauro i innymi poetami, którzy odeszli...
Tworzą tam już całkiem mocną grupę Poetów Honorowych ZLP... ech, życie... ech, śmierć...
Krzysiowi Gąsiorowskiemu 12.01.2012 – Ewa Zelenay
milczenie minotaura
kiedy odeszły od niego anioły
ostatni, złotowłosy z nogami
do samego nieba ...
z diabłem stróżem na ramieniu
na swojej starej maszynie do pisania
wystukuje czarne ścieżki słów ...
teraz pod domkniętymi powiekami
dostrzega w końcu zawiłość czerni
taniec ziemi
bez ziemi
bezkresną głębię wszechświata
w której nie można już
podjąć bieli
i otwierają się
bezdenne przepaści
a na krwiodajnych skałach
drży jeszcze zagubiony
najbielszy z białych
anielski włos