W poniedziałek, 29 listopada, zmarł wybitny poeta, wielki liryk, filozof i myśliciel, dramaturg, eseista i wydawca, Zbigniew Jerzyna. Jeszcze zdążył wydać ostatni tomik wierszy „Saneczki”, jeszcze dostał stypendium ministerialne i planował dwie nowe książki. Prosiliśmy o czas do stycznia. Mieliśmy pewną tak poważną umowę, że przybiliśmy ręce. Ale rankiem 29 listopada, zadecydował inaczej.
Teraz powinnam przypomnieć Jego dzieła, wiersze, słuchowiska, eseje, opracowania zbiorów poetyckich, recenzje, nagrody i wyróżnienia. Ale wszystko można znaleźć w księgach i w internecie, i nie mówię tu tylko o lakonicznym, złym wpisie w Wikipedii. Chciałabym wspomnieć człowieka, którego w niezwykle wielkim i szacownym gronie pożegnaliśmy w ostatni piątek na warszawskich Powązkach.
Poznaliśmy się w 1996 roku. Znałam Jego poezję i szukałam z nim kontaktu w Staromiejskim Domu Kultury, gdzie prowadził warsztaty poetyckie. Zaskoczył swoją bezpośredniością, łagodnością, niezwykłą kurtuazją i...tym niezwykle czystym błękitem oczu. W tych oczach kochały się kobiety w każdym wieku, nie tylko poetki, chociaż On mawiał, że „uznaje związki z paniami tylko do trzydziestki”. Hojnie obdarzał ludzi: syna nazywał „swoim najlepszym tomikiem”, mnie nazywał „Słoneczna”.
Zbigniew Jerzyna. Nasz sąsiad z osiedla Służew nad Dolinką. Przyjaciel, taki rzekłabym, ogólnospołeczny, bo wszystkich lubił, wszyscy Jego lubili, choć nie wszystkim odpowiadał Jego tryb życia. Ale takie uwagi to małostkowe podejście małych ludzi, którzy wolą chleb i igrzyska zamiast prawdziwej sztuki.
Był poetą właśnie w sposobie życia; delikatny, wrażliwy, niezbyt zaradny, mało wymagający, ciągle niepewny swoich wyborów. Nigdy nie mówił źle o ludziach. Z wielką trudnością przychodziły Mu krytyczne słowa o czyjejś twórczości; kręcił się wtedy na krześle, palił i stękał, wskazywał jakieś słowne perełki, by w końcu użyć dalekiego eufemizmu. Obserwowałam to stale, podrzucając do recenzji wiersze młodych twórców na poetycką stronę Służewskiego DK. Zrobił tam wiele dobrego: założył Klub Dyskusyjny, do którego na elitarne spotkania zapraszał wybitnych gości, intelektualistów, dziennikarzy, pisarzy, literaturoznawców, podróżników. Ogarniał wszystko: i zjawiska społeczne, nowe trendy w sztuce, młodziutką poezję, malarstwo, historię katyńską i podróże. Innych. Bo sam lubił jeździć tylko do Wilna i do Kątów Rybackich.
Ciągle się umawialiśmy na wyjazdy, głównie do Konstancina, do tężni – jakoś nigdy nie wyszło. Ale zdradził, że jako anegdotę, opisał to w swoich Dziennikach. Właśnie, ciągle przytaczał anegdoty: o St.Grochowiaku, o Himilsbachu i jego małżonce Basicy, o K.Grześkowiaku, który dołączył do nich chyba w Bristolu i „ na początku był chaos, ale przyszedł Grześkowiak i przyniósł pół litra”. Fantazja. Tego też Mu nie brakowało do ostatniej chwili. W szpitalu zamiast kroplówki żądał rosołu. Chciał rozmawiać o Szekspirze. Mówił, że „dopiero teraz zrozumiał, co Szekspir miał na myśli pisząc, że życie jest naszą ulubioną trucizną, chociaż tak dla nas niedobrą”.
Zakochana w Jego „Listach do Edyty” wymyśliłam „Listy do Jerzyny”. Na apel napływały maile z całego kraju, od znajomych i nieznajomych, od wiernych czytelników. Pilnie słuchał. Powiedział: „Jednak pamiętają. Może to, co zrobiłem dla literatury, nie pójdzie na marne”.
Nie pójdzie, Zbyszku. Zadbamy o to wszyscy. Twoi przyjaciele i ja, dumna, że widziałam Twój ostatni uśmiech...
Tylko niech Ci tam gdzie jesteś, dadzą lepszy papier; już nie pisz na tych karteczkach.