Zbigniew Jerzyna

Jakże smutna wiadomość dotarła dzisiaj do mnie z Warszawy. O dziewiątej rano zmarł w szpitalu Zbigniew Jerzyna, znakomity poeta i eseista, a także autor znaczących sztuk teatralnych. Znaliśmy się od początku lat osiemdziesiątych, czyli okrągłe trzydzieści lat. Stale mam go przed oczyma, w wielu życiowych sytuacjach, podczas wyjazdów, spotkań autorskich, licznych sympozjów i festiwali poezji. Lubiłem go, bo wyczuwałem w nim dobro, które nigdy się w nim nie zdewaluowało. Nie przypominam sobie by Zbyszek o kimkolwiek powiedział coś złego, raczej podejmował temat konkretnej twórczości i jej wagi dla literatury. Wielbiciel Norwida i autor bardzo dobrych wierszy, nad którymi będę się musiał jeszcze niejeden raz pochylić, autor rozumiejący potężną siłę słowa. Często, w swoich utworach, operował milczeniem i teraz on brzmi najwymowniej nad całym jego życiem. Był poetą z krwi i kości, ale też i z anielskiego puchu i swobodnego lotu nasion dmuchawca. Przysiadał z boku na różnych imprezach i nieśmiało zaczynał rozmowę, jakby nie chciał nikomu się narzucać, jakby przenosząc na ludzi własne zapatrzenie w głębie i dale. Szczególnie zapamiętałem naszą wspólną podróż do Wilna w 2003 roku, gdy wiele razem wędrowaliśmy po tym mieście. Byliśmy razem w podziemiach katedry wileńskiej, przy trumnie Barbary Radziwiłłówny i w nawie, w której jest srebrna trumna św. Kazimierza.

Podczas powrotu z krypty mówił mi, że ma pomysł na film, w którym narratorem byłby Zygmunt August, idący w pochodzie pogrzebowym ukochanej z Krakowa do Wilna. Zapalił się do tego przedsięwzięcia, ale już go nie zrealizuje, nie zdoła wsączyć w scenariusz potężnego dramatyzmu i piękna swojego wnętrza. Widziałem wtedy na Litwie jak był dumny z syna, który też podjął literackie wyzwanie i z jaką pełnią czułego ojcostwa przedstawiał go wszystkim. Odszedł wspaniały człowiek, jeden z najlepszych w moim związku pisarskim, wnoszący do niego swoją osobowość i nieprzeciętny talent. Będzie go bardzo brakowało...