Bezradnie grzebię po Twoich tekstach, Krzysztofie i po Twoich wierszach. Bezradnie wertuję tomiki z prywatnymi dedykacjami. Nie umiem zebrać myśli choć wiedziałem, że odchodzisz. Zbyt dużo zaległości wobec Ciebie. Pora na ich nadrabienie pewnie jeszcze przyjdzie. Gdy zachorowałeś (nie po raz pierwszy przecież) dwa lata temu, potem zmieniłeś życie i mieszkanie (miałeś, jak każdy z nas, swoje własne, prywatne w nim zakręty), przeszedłeś operację w wyniku której straciłeś głos.
Chciałeś wydać tomik w Ludowej Spółdzielni Wydawniczej. Zostałem namaszczony do zrealizowania tego zamiaru. Moje rozmowy z wydawnictwem, które zdawało się być dogadane rozbiły się, jak wiesz, o finanse, a raczej o ich brak. Nie ma to już znaczenia. Znaczenie dla mnie z tego czasu mają nasze spotkania, choć i one „zamarły” wiele miesięcy temu, gdy właściwie odstawiłeś wszystkich dopuszczając do siebie nielicznych. Pozostał nam kontakt mailowy, przez telefon wszak właściwie nie mógłeś rozmawiać, choć nie do końca chciałeś w to uwierzyć. Maile też mają swoją historię: „zanikały” w tym sensie, żeś tylko kwitował je potwierdzeniem odbioru (nie kasowałem jednak nawet tych suchych i mechanicznych „odpowiedzi”).
Jest wśród tej korespondencji wiersz „Gdy gaśnie wiersz wieczorem nad łąkami”, który wysłałem Ci 10 miesięcy temu i którym – dodając Twój własny „Stormy weather” z tomu „Być morze, bez-sen” – chcę Cię Krzysztofie odprowadzić na Wieczne Łąki Pegaza.
Stormy weather
1.
Parno. Jaskółka,
raz po raz, w zakolach, nisko
nad ziemią – sierp, w niewidzialnej
ręce..., coraz ciemniej...
I znowu; po samej krawędzi
mroku; czarny diament, rozcina
szkło powietrza:
szczeliny
błyskawic korzenie gwiazd?),
w ich brzasku twoja twarz –
naga, z całym zmęczeniem...
2.
Parno. Jaskółki
i błyskawice. Wzajemne cienie.
W uroczystej, haftowanej masce
burzy nadciąga wieczór
i wieczność.
Czas zwalnia, kłębi,
chmurzy. Zjawia się wiatr, ślepy
jeszcze, obmacuje
domy, drzewa, nasze ciała...;
szuka –
zwierciadła.
(wiatr, jego kształt
twojego ciała; dotyk
łopoce jak chorągiew...)
3.
W życiu, gdzie nie ma miejsca
i czasu na życie,
wśród wyludniających
łaknień, wśród zaludniających
cierpień,
jak zaczepienie kotwicy,
jest ta chwila Nikogo. Wzywa nas
głos gromu: „jestem,
bo jestem”. Trwaj
chwilo!
4.
A wtedy nadbiega deszcz, tłumy
Deszczu,
i ogląda nas swymi,
niezliczonymi oczami (jak w wizjach
schizofrenika), i docieka grobów,
gdzie niesyci świata czekają umarli...;
koło Karmy domyka się,
żywi i umarli i cała reszta
we wnętrzu wspólnego deszczu;
znikają
w podziemiach przeszłości.
5.
Lelek – zakonnik, niemowa
wpada między domy z betonu, między
przyszłe
ruiny, i wymachując czarnymi,
rękawkami resztki po burzy gasi;
koniec.
Z ciągnącej się poza nim,
jak swąd i kopeć, smugi niemalże
widzianej ciszy wydobywa się
wrzawa świata,
i trwoni nas – we wszystkich,
wewnętrznych i zewnętrznych wymiarach;
i sprzecznościach...
Dobranoc, piękne panie;
dobranoc, drodzy panowie, przedstawienie
skończone, dobranoc. Sny
dosiadają nocnych koni.”
(Nowa wersja „Stormy weather”, od lat nucę tę piosenkę częściej niż kolędy.)
Gdy gaśnie wiersz wieczorem nad łąkami
w uporczywej wędrówce za horyzont
poeta Krzysztof Gąsiorowski
doszedł do bezgłosu
obracając słowa na wszystkie strony
godzinami ćwiczył twardość ich ścięgien
pojemność i rozciągliwość
a teraz – czego nie spodziewał się
w najczarniejszych snach –
siedzi bezradnie na krawędzi dźwięku
i próbuje składać litery w słowa
jakby dopiero je poznawał
chociaż obaj wiemy że to nieprawda
znają się aż nazbyt dobrze
używali siebie bezwzględnie acz uczciwie
co teraz nie ma to już żadnego znaczenia
siedzi więc poeta Gąsiorowski
na brzegu jeszcze ciepłego łóżka
jak na skraju losu
przeciekającego przez palce
i zastygającego w obco brzmiący
chociaż jego własny tekst
„Bolą mnie oczy,
jakbym za dużo zobaczył.
Nie płaczę, ale z oczu wycieka mi świat.
Ten sam świat, który jeszcze nie tak dawno
wlatywał we mnie z łopotem
niby łabędź w tunel kolejowy.”