Książki zawsze czytam p o c o ś. Owe „po coś” najczęściej obejmuje trzy sprawy. Najpierw ciekawość połączoną z przyjemnością. Tak, należę do wymierającego gatunku szczęśliwców, którzy chcąc sprawić sobie przyjemność sięgają po książkę. Tak jest i teraz. Siedzę w ogrodzie, przed tarasem, w Andrzejowie na Łęgu, godzina ósma, pierwszy maja. Nie muszę iść na pochód, uczczę robotnicze święto wysiłkiem oczu i szarych komórek. Adres internetowy podałem nie dla reklamy a z przyjemności. Jestem tu trzeci raz, zaraziłem tym miejscem dorosłą córkę. Miejsce magiczne! Dla przykładu – dziś wysłuchałem koncertu ptasiego radia. Trwał od 3-ciej do 5-tej rano, potem trochę się wyciszył, teraz na otwartej przestrzeni ogrodu też go słychać, tylko inaczej niż w membranie absolutnej ciszy pokoju na piętrze przez otwarte okno między 3-cią a 5-tą nad ranem. Teraz wiatr dodaje podkład a i słońce wtrąca swoje trzy grosze. Zdumiewa w tej ptasiej orkiestrze coś, co kiedyś usłyszałem w jakimś filmie: „harmonia natury – jej wzór jest przypadkowy. Wszystko, co nie jest harmonią rzuca się w oczy.” W tej sonacie, uwerturze, wstępie do dnia – zatytułujmy go ostatecznie i oficjalnie – „Od 3-ciej do 5-tej”, nie wyłapuję ani melodii, ani niepowtarzalnej jednorazowej improwizacji, słyszę w niej harmonię, coś, do czego nie zbliżą się najlepsze nawet nasze osiągnięcia muzyczne. Nadto te niespodziewane akcenty jak przed chwilą, gdy dołączyły głosy domowego ptactwa a na kartce, na której piszę przysiadł na dłuższą chwilę fruwający skrzat (dla botanika pewnie jakiś rozpoznawalny owad) niczym klucz wiolinowy na partyturze.
Drugie „po coś” mego czytania, to szukanie argumentów dla ocalenia kultury w każdym z nas. Brzmi górnolotnie, ale jest potrzebne. Wśród kilku aktywności zajmuję się też młodymi ludźmi ucząc ich etyki i sztuki. Przy okazji mogę z nimi porozmawiać zapewne swobodniej niż nauczyciele matematyki, polskiego czy fizyki budowli. Wtedy nie program, jego realizacja, wiedza, tylko oni sami stają się bohaterami własnych opowieści. Oni i ich otoczenie, to, co w tym otoczeniu im doskwiera, co przynosi duże i małe radości, satysfakcje i rozczarowania. W całym już zapętleniu ich jeszcze młodego życia wyraźne dwie tendencje. Miotają się między narastającą frustracją, że wśród dorosłych (którzy z powodu ról społecznych są a przynajmniej powinni być d l a n i c h, czyli rodziców i pedagogów ich młodych po prostu... nie ma (!) a ratowaniem własnej skóry w sposób dla nich dostępny tj. poprzez opór, bunt, szukanie „trzecich rozwiązań”, skoro dialog z otoczeniem to nie dialog tylko dwa rozmijające się monologi, pełne wzajemnych pretensji i utyskiwań. Ci młodzi ludzie pośród wielu pytań zadają i te: po co im matematyka na maturze, a w konsekwencji, jeśli nie na maturze, to po co w ogóle (te całki, ciągi, sinusy), po co im fizyka budowli. Tłumaczę, że dla ćwiczenia szarych komórek, tłumaczę, że ja tez nie rozwiązałbym prostego zadania o ciągach, mimo matury w klasie matematyczno-fizycznej i zdawania fizyki na studia (na humanistyczne studia!). Pytają, po co im wiedza, kto napisał „Grażynę” i po co i dlaczego „Dziady” mają taką dziwną numerację? „Dziady”? Jakie „Dziady”? Tutaj najlepszą odpowiedź znajduję w krótkiej na półtorej strony zaledwie nocie odautorskiej (s.9). Takie teksty powinny być serwowane tym młodym ludziom, teksty bez zbędnego zadęcia a czytelne, głębokie, klarowne i przekonujące. Jan Zdzisław Brudnicki w swojej książce „Ćwiczenia z wolności. Polska proza od salonu do supermarketu” (Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2007) podaje argumenty na rzecz konieczności kultury, o której wielu elementach młodzi ludzie mówią, że im „na plaster”.
Trzecie „po coś” – aby wiedzieć, co się dzieje, co inni czytają a do czego sam nie dotarłem i często nie dotrę, wybieram wszak własne „ścieżki czytelnicze” i na inne nie wejdę. Nie wejdę, ale wiem, że wprowadzi mnie tam Brudnicki. Liznąłem Grocholę czy Pilcha i nie trawię, dalibóg nie mogę, nie daję rady czytać dalej i raczej nie ze względu na ich skomplikowanie... T pierwszorzędna literatura czwartorzędna jest myślowo płytka jak łyżeczka do herbaty a artystycznie niedorobiona jak piwo bezalkoholowe nawet, jeśli wkrótce książki Pilcha i Grochowi będą sfilmowane przed napisaniem. (Dla precyzji: Brudnicki różnicuje i wyraźnie wyżej stawia Pilcha niż Grocholę). Nie wyrzucam ich jednak poza obręb kultury, kultury z przedrostkiem pop. Nie muszę jednak trawić, bo... mogę korzystać z analiz Brudnickiego.. I to jest właściwe. Sam czytam i recenzuję poetów, których bym uczciwie nikomu nie polecił, nawet, jeśli nie piszę o nich źle (raczej wyciągam to, co dobre, co cieszy lub chociaż rokuje). Uważam, że wystarczy im wysiłek czytelnika poświęcony memu omówieniu. Do polecania zawsze mam lepszych autorów. Jest dokładnie tak, jak pisze Brudnicki w tekście „Peryferie czy centrum”: „Krytyce tej chciałbym zadać pytanie o zakres lektur. Mam podejrzenie, że jest on bardzo wąski.” (s.16) Owóż do znamion i powodów tej wąskości dodaję ograniczenia wynikające z własnych wyborów i preferencji. Dla ludzi, dla których literatura jest pasją a nigdy nie była i już raczej nie będzie zawodem (myślę tu o sobie) bezcenny jest dar korzystania z pasji literackich zawodowców, takich jak Brudnicki. To jego pasja, zawodowstwo i wypracowana przez nie głębia powodują, że należy do nielicznych krytyków, którzy nie ulegają łatwym podziałom, nie kokietują czytelnika rozbuchaną emocjonalnością, nie używają brzytwy polonistycznych klasyfikacji, nie chowają się za segregację utworów, nurtów, kierunków wypisz wymaluj przypominającą segregację rasową na zupełnie innym polu. To ta presja podziałów czy ktoś należy czy już nie należy tu lub tam, te szufladki niczym katalogi w czytelniach i bibliotekach zabijają normalność lektury. Dzieje się później tak jak narzekał do mnie Wiesław Myśliwski, że poloniści najczęściej czytają go poprzez skostniały aparat pojęciowy. Z Brudnickim jest dokładnie odwrotnie, on czyta i dzieli się z czytelnikiem swoimi obserwacjami, wszystkim tym, co czytelnikowi bez doświadczenia, dorobku i umiejętności Brudnickiego po prostu umknie. Kiedy czytam Brudnickiego, to czytam myśl i argumenty Brudnickiego, a nie aparat pojęciowy, którym on operuje (a zapewniam Państwa, że ma takowy i operuje nim nie gorzej od tych, na których narzekam, operuje jak dobry chirurg). Zapewne potrzebne są badania na miarę tych, prowadzonych w IBL-u, ale do diaska. jeśli rozlewa się ten model uprawiania krytyki, analizy literackiej na całą „Twórczość” czy – od pewnego czasu – na młodą generację autorów „Przeglądu filozoficzno-literackiego” czy pokolenia młodych współpracowników „Wyspy” Marka Ławrynowicza, to mamy do czynienia z kompletną klapą (poza oczywiście zadowoleniem autorów i ich akolitów).”Rozwodnienie” metod, które produkują ściśnięte, hermetyczne i zamknięte we własnym języku teksty spod znaku IBL-u w celu wyjścia do czytelnika powoduje, że autorzy tych tekstów są wsłuchani w to, co piszą a nie w to, co z ich pisania słyszy czytelnik. Coś na kształt tego, przed czym przestrzegał Tuwim, że mężczyzna długo pozostaje pod wrażeniem, jakie zrobił na kobiecie. „Ćwiczenia wolności” nie są pisane po piętnem własnego wrażenia, dlatego są doskonałym ćwiczeniem dla czytelnika. Brudnicki jest tu trenerem pokazującym jak ma ćwiczyć czytelnik, a nie trenerem epatującym czytelnika wirtuozerią własnego warsztatu. Nauczyciel jest rozliczany ze skutecznego sposobu uczenia a nie z demonstrowania własnej sprawności. Teraz mogę – wreszcie! – wziąć się za rozliczanie trenera-Brudnickiego.
W tekście „Białe plamy” autor pokazuje, na przykładach Myśliwskiego, Bratnego, Krasińskiego, że można zatrzymać świat, który minął w jego pełni, w jego krasie, w zróżnicowaniu napięć historycznych, politycznych i psychologicznych, które go kształtowały. Rzeczywisty awans jednych i równoległe dosłowne dołowanie drugich – te niczyje groby, ci nieznani sprawcy. Świat budowany, jak chce tytuł jednego esejów, „esejów dobrej i złej wierze” („Zabezpiecza go przed pustką życiową i brakiem ideałów. Uświadamia uczniowi, że twórczość podeszłych pokoleń jest skazana na łaskę i niełaskę ludzi żywych” – s.39) jak czynili to różni i różnoracy nauczyciele od Gombrowiczowskiego Pimki przez miejscowego Sokratesa z Sandomierza, jak pięknie nazywa Brudnicki nauczyciela Piotra z „Widnokręgu”, po demonicznego komunistę Augusta z „Czego nauczył mnie August” Anny Bojarskiej. Nadto przecież poza konkretnymi nauczycielami, postaciami z krwi i kości, z mniej lub bardziej udanym życiorysem (także książkowym, literackim0 jest samo życie, Wielki Nauczyciel Nas Wszystkich. Wszystkich tym Brudnicki nie zapomina, to zdaje się być istotą całej książki, istotą sposobu autorskiego patrzenia na świat. Brudnicki wiedząc i pisząc o tym we wspomnianej nocie odautorskiej, że „proza pracuje dla całej kultury u jej podstaw” patrzy na literaturę właśnie przez pryzmat tej pracy, jej sukcesów, osiągnięć, porażek, jej pedagogicznych ścieżek na skróty. On wie i widzi, a zanim widzieć i poznawać może czytelnik, że napięcie i oddziaływanie idzie w obie strony: najpierw proza (dzieło) jest owocem każdego autora, jego specyficznego zakorzenienia (punkt widzenia zależy od punktu siedzenia – nie omija to nas, autorów), potem, wchodząc w obieg kultury zaczyna swoją autonomiczną poniekąd robotę. „Najpierw” nie jest i być nie może kwestią łańcucha przyczynowo-skutkowego literatury, co najwyżej sprawą specyficznej „genetyki literackiej”, jeśli takowa kogoś interesuje, bo „najpierw”, które widzimy u Brudnickiego, to dowolne miejsce hermeneutycznego koła kultury, dowolne w tym sensie, że jest decyzją raz autora, a raz czytelnika, w którym miejscu zaczniemy swoją pracę – koło nie ma wszak wyróżnionych, uprzywilejowanych punktów. Brudnicki, pisząc jak wyżej starałem się zrekonstruować (jeśli się nie mylę), robi rzecz wedle mnie bezcenną – odkrywa przed czytelnikiem (przynajmniej przede mną) możliwe połączenia i przepływy między literaturą a kulturą, których sam bym nie dostrzegł, bo nie mam jego oczytania, bo używam – jak każdy z nas – innego nieco warsztatu, bo co czworo oczu i dwie głowy to nie jedna. Literaturę czytamy nie tylko dla niej samej, ale też dla siebie, dla o-czytania. O-czytać świat z każdej możliwej strony pomaga mi Brudnicki.
Do tego o-czytywania dołączmy, przypomniany w eseju o „zapominaniu” Nałkowskiej („Coraz więcej tej ciszy dobrze zorganizowanej, kontrolowanej. Słyszałem tylko gawędy radiowe wydawcy Dzienników i biografistyki Hanny Kirchner. Ale w przewadze biegną wzdłuż plotek, ciekawostek towarzyskich i salonowych.” – s.46) pytanie z Kongresu Kultury z 2000 roku: jak odnawia się kultura w kolejnych pokoleniach? Autor, dzięki swemu doświadczeniu w „czytaniu kultury”, dzięki benedyktyńskiej cierpliwości badacza literatury i ogromowi wiedzy, chciałem powiedzieć wiedzy encyklopedycznej, alem się złapał na tym, że czasami tzw. encyklopedyczność wiedzy ma się nijak do tej, którą dysponuje Brudnicki (patrz przykład kurestwa paranaukowego „Literatury polskiej. Encyklopedii PWN, Warszawa 2007). On zna też podszewkę literatury, działań literackich, zna, bo przy nich tkwi, zna tętno życia literackiego, salonów i peryferii, tętno minionej historii i dnia dzisiejszego. Tego w żadnej encyklopedii nie uświadczysz. Jeśli Brudnicki mówi o ciszy dobrze zorganizowanej, to wie, o czym mówi. Organizują ją Nowi Szczekający. Jak ich definiuję, skoro już wprowadziłem? Nowi Szczekający to ci, którzy mają Pana, kilku Swoich a reszta jest do obszczekania. Dla nich Nałkowska to (patrz- s. 45) „homoseksualne wybryki”. W zapomnienie poszły dyskusje wokół Nałkowskiej, którym sznyt i poziom nadawali Czesław Miłosz, Maria Dernałowicz, Tomasz Jastrun czy Helena Zaworska odpowiadająca na zarzut Jastruna, że „trzeba było stanąć na gruzach Polski, a zwłaszcza Warszawy, po przeżyciu dwu wojen światowych i w przededniu trzeciej najstraszliwszej, wojny domowej i znaleźć lepsze wyjście.” (s. 47). A sam Brudnicki: „Ja bym dodał, że trzeba było zdobyć się jak Nałkowska na udział w komisji objeżdżającej świeże miejsca kaźni, zagłady i laboratoria przerabiające zwłoki – żeby dokończyć rozmowę o dyspozycyjności.” (s. 47). Tym Nowym Szczekającym (dla jasności - nie o Jastruna tu idzie) warto przypomnieć słowa Wandy o narzeczonym z „Romansu Teresy Hennert”: „On jest raz socjalistą, raz patriotą, sam nie wie. Jesteśmy nie ofiarami tylko – już winowajcami” (winowajcami. 51) Właśnie: nie ofiarami tylko – już winowajcami. Nowi Szczekający takich niuansów, takich subtelności nie podzielają. Ekran telewizora, czas antenowy jak pałka, nie służą do podkreślania ciekawszych myśli w dłuższym wywodzie, tylko dowalenia po łapach i mordach, do odpłacania pięknym za nadobne. Nowi Szczekający są alter ego demonicznego Augusta z książki Bojarskiej. Lekcji Nałkowskiej, lekcji, że istnieją – jak mówi Brudnicki – „dwie cechy inteligencji wyższej: świadomość historii i władanie językiem symboli” (s.53) nie chcemy już odrabiać. Dobrze się dzieje, dobrze się stało, że autor „Ćwiczeń z wolności” wraca do Nałkowskiej, Czapskiego, Zawieyskiego nie po to, aby ich bronić (bo bronią się swym dorobkiem sami), lecz po to, by ratować nas i nam współczesnych przed redukowaniem kultury tylko do tego, co nam pasuje (znamienny tytuł tekstu o Zawieyskim „Zawieyski zredukowany”), redukowaniem wynikającym z powodów politycznych kolesiowskich, lenistwa czy zwykłego braku oczytania i ciągłego nie-doczytania – do wyboru do koloru, co komu pasuje, gdzie komu bliżej. Nawet, jak utrzymuje Brudnicki, a trudno się z nim nie zgodzić, nagrodę Nike da się, już od drugiej jej edycji, wpisać w specyficznie petryfikowaną rzeczywistość naszej literatury. To Brudnicki, nikt inny zauważa już w 1998, że Nike „przekształci się w elitarny salon warszawsko-krakowski” i dopowiada: „Dla zdrowia polskiej literatury potrzebna jest jeszcze jedna, albo niejedna, taka nagroda” (S.76)., co też szczęśliwie się stało (Gdynia, Wrocław).
Jest też, ku mojej radości, tekst o poezji. W „Zmyśleniach i prawdzie Nowej Fali” Brudnicki udanie punktuje zadęcie takich podsumowań jakiego dokonuje Jacek Gutorow w książce „Niepodległość głosu” z podtytułem: „Szkice o poezji polskiej po 1968 roku”. Jeśli poezja polska po 1968 roku to wymieniona, choć z zastrzeżeniem ryzyka arbitralności autorskiego wyboru, dziewiątka poetów: Marcin Świetlicki, Rafał Wojaczek, Jacek Podsiadło, Piotr Sommer, Jerzy Jarniewicz, Tomasz Majeran, Adam Zagajewski, Andrzej Sosnowski, Jakub Ekier, to dodam do wszystkich krytycznych uwag Brudnickiego jeszcze jedną porządkującą. Ryzyko arbitralnego wyboru jestem w stanie Gutorowowi wybaczyć, każdemu wolno, ale nie to, że wybór jest nietrafny z punktu widzenia mocy poetyckiej. Ostatnie 50 lat poezji polskiej, zostańmy przy cezurze 1968 roku określić w poezji należy następująco: ekstraklasa to „banda czworga”, alfabetycznie – Gąsiorowski, Herbert, Miłosz, Różewicz a ci wymienieni przez Gutorowa, którzy „mają zastąpić wszystkich” mogą co najwyżej „zastąpić drogę” swoim naśladowcom, a razem wzięci (z wyłączeniem Wojaczka i Zagajewskiego) są mniej warci niż jeden wiersz Antka Pawlaka, taki choćby jak „Feliks Dzierżyński chce wyjechać na wieś”. Z Brudnickiego można czerpać pełnymi garściami, z jego erudycji można korzystać bezgranicznie, nawet wtedy, gdy daje asumpt do nie zgadzania się. Pisał o tym w przedmowie Andrzej Tchórzowski (pozdrawiam, Andrzeju!). Tako i ja mam inne zdanie choćby na temat ostatnich wierszy Urszuli Benki, tych na motywach wielkich mitów ludzkości. (Sądzę, że Benka „przelicytowała” w zespoleniu wszystkiego ze wszystkim, szczegóły- s.73-75 „Świata według poety” mego autorstwa, wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2005). Różnimy się tu w „analizie odśrodkowej”, w fenomenologii penetracji, nawet jak Brudnicki - wybacz, Zdzisławie – posiłkuje się tym słowem („Ogląd miejsc, zdarzeń, czasem ulotnych, ludzi – jest wieloraki, rzec można fenomenologiczny”, s.22), jestem tu, jako „późny wnuk” Romana Ingardena, nie do pobicia. Benka rzeczywiście używa odwołań do mitów, ale poetycko jest eksploracja słabsza, a intelektualnie bezzasadna. I drugi moment, w którym nie tyle nie zgadzam się z Brudnickim, co chcę nieco dopowiedzieć do jednego z wątków poruszanych w tekście o Białoszewskim. Brudnicki referując zamiar i postawę poety zauważa, że „Nikt wcześniej nie zdemokratyzował tak literatury. Wszystko przemieniał w literaturę i każdego do niej starał się wprowadzić, przez co zbliżał ją do ludzi, także niewykształconych, nawet takich, którzy się nie interesowali. Sam mówił, że chce maksymalnie dopuścić czytelników do tajemni c literatury, tajemnicy powstania wiersza i prozowiersza, chce, żeby utwór powstał na oczach odbiorcy, żeby tenże mógł w jego „kawałku” siebie umieścić, zobaczyć, a nawet domyśleć, dopisać, wyobrazić sobie jego dalszą część.” (s.175). Nie dodaje już – i dlatego ja to czynię – że to jednak demokratyzuje tylko materiał literacki (swego czasu Witkacy powiedział, że nie ważne czy malarz maluje głowę kapusty czy głowę króla), co wcale nie demokratyzuje odbioru. Paradoksalnie – tak zdemokratyzowany Białoszewski nie jest ani poetą ani pisarzem swoich bohaterów. Pisarz codzienności nie zjednał sobie c o d z i e n n e g o c z y t e l n i k a. Nie ma szans na współudział. Nie znam żadnych dobrych jego realizacji.
Docieramy na koniec do omówienia przez Brudnickiego pokolenia młodych pisarzy. Mogę się jedynie uczyć od Brudnickiego cierpliwości do literatury, która mi „nie leży” i korzystając z jego oczytania chłonąć czytelny przekaz, że drażniąca drapieżność tych książek jest drapieżnością dużych połaci naszego życia skrzętnie w literaturze pomijanego. „”Kozmoss!” to moja najnowsza powieść wydana przez krakowskie wydawnictwo – nieduże, bez potęgi promocyjnej. Wszyscy mi ją odrzucali” (s. 243) – to Anna Bojarska o swoich przygodach.
My jeszcze czytający jesteśmy odpowiedzialni przed Narodem i Literaturą za wskazywanie dobrych tekstów, stron, akapitów. Wskazuję Prudnickiego „Ćwiczenia z wolności. Polska proza od salonu do supermarketu”, bo poza wszystkim, o czym pisałem, autor dowodzi, że wolność nie jest d a r e m, lecz że jest r e z u l t a t e m, że można ją wyćwiczyć. Ale to znaczy, że nie ćwicząc...