Jesienne podróże. Długie, częste, melancholijne... Czasem powodują, że inaczej patrzymy na świat, po gwałtownym lecie. Teraz wszystko jest inne, do tego stopnia, że często wpadamy w swoisty rodzaj depresji, jakiegoś takiego otumanienia. Te jesienne podróże mają i swoją dobrą stronę. Pozwalają nam wyciszyć się, zastanowić nad naszym życiem, nad tajemnicą przemijania, nad sacrum...
Cztery dni spędziłem w Poznaniu. Na Międzynarodowym Listopadzie Poetyckim. Jeżdżę tam już od piętnastu lat i zawsze lubię tam wracać, głównie do ludzi, żeby się spotkać, porozmawiać, wymienić książki, podglądy, marzenia, żeby napić się wódki... Po prostu, żeby razem pobyć. Zbyszek Gordziej i Paweł Kuszczyński, a i pozostała ekipa poznańskiego oddziału ZLP, włożyli mnóstwo pracy, abyśmy się mogli spotkać. Czasy, w których żyjemy nie sprzyjają kulturze, więc trzeba wykorzystywać to, że są jeszcze miejsca, które nam umożliwiają tę odwieczny pędu do ludzkich, cywilizacyjnych kontaktów. Były więc nocne rozmowy z Józiem Baranem, Jurkiem Fryckowskim (nie widzieliśmy się chyba ze cztery lata), Wiesiem Szymańskim, Ignacym Fiutem czy Jurkiem Utkinem...
Tegoroczny program Listopada był wyjątkowo bogaty. Ze wspomnianym Zbyszkiem Gordziejem i Darkiem Lebiodą byłem w jury konkursu na książkę roku. Otrzymał ją Paweł Kuszczyński za „Spotkanie pragnień”. Następnie odbył się maraton poetycki i spotkania autorskie w poznańskich szkołach. Spotkania z publicznością wspaniałe. Wojtek Siemion artystycznie „szalał” i po raz kolejny udowadniał, że nie o wiek przecież chodzi, a o nasze samopoczucie i o to, że jesteśmy przecież dla publiczności, nie tylko dla siebie. A wieczorem niezwykły wypad do klasztoru Benedyktynów w Lubiniu – miejsca magicznego i wartego zwiedzania. A „benedyktynka” – z dwudziestu jeden ziół – smakowała wybornie.
Wieczory jak zwykle upływały na nieustannych dyskusjach i sporach. O to, kogo warto czytać, co tak naprawdę dzieję się z tą naszą kulturą i czy zakończony niedawno Kongres Kultury Polskiej w ogóle miał sens oraz co z tego wyniknie dla nas, jako twórców. Zdania jak zwykle były podzielne, podobnie, jak całe nasze społeczeństwo... Dobrze, że pod ręką była whisky... Ona – o dziwo – studziła rozpalone głowy i powodowała, że szybko wracał nastrój zgody i harmonii... W czwartek byłem z Śremie, gdzie miejscowy burmistrz także jest poetą, więc zgotował nam wspaniałe przyjęcie. Aż nie chciało się wracać do Poznania... Ale trzeba było, bo wieczorem – jak zwykle – biesiada u Aleksandra Tecława i niezapomniane chwile przed tym, czego chyba nikt nie lubi, długimi i męczącymi, jesiennymi powrotami...