Twoja skóra jaśnieje w ciemności. Sączy się z niej blask
Różowy i mocny, więc topole za oknem
Stają nagle w jaskrawym świetle. Wilgotny szept liści
Wlewa się do pokoju jak przypływ.
I noc jest posłuszna i wierna. Pukiel twoich włosów
Spada mi na powieki. Tak to się zaczyna:
Jak gdyby wyłaniało się z białej kipieli
Właśnie teraz, kiedy jest to najbardziej niezbędne.
I już cię niosę na rękach, na opuszkach palców.
Drgnienie twojego ciała jest zgodne z uderzeniem serca
Tak doskonale, że cała harmonia ułomnego świata —
Zdaje się — jest tutaj, w tej łunie różowawej,
W twoim oddechu narastającym, w okruchach słów
Biegnących niepowstrzymanie z ust do ust. Jesteś właśnie taka,
Bezbronna i zaborcza, bezlitośnie czuła,
Gdy stajesz się moja —jakbyś przychodziła na świat,
Kiedy dajesz mi życie, gdy odbierasz pamięć,
Gdy głuchnę na twój jęk chrapliwy.
Uczę się ciebie, jak się dziecko uczy
Pierwszych słów. Powtarzam sobie ciebie —
Twoje piersi małe, ramiona, uniesione biodra,
Twoje oczy zamknięte i widzące w środku
To, co się staje — nieskończenie szybko,
To, co się staje aż do łez i bólu.
A dotyk to jest suma wszelakich żywiołów,
Ognia i powietrza, krwi, ziemi i wody.
I on krąży nad tobą, unosi się, zniża,
Tłumaczy twojemu dotykowi poszum krwi swarliwej,
Karmi się twoją miękkością i ciepłem
I krzyczy, że tak będzie zawsze. A ty ten krzyk słyszysz
I odpowiadasz krzyczącym dotykiem.
A teraz jesteś bezmiar. Jesteś spustoszenie,
Młody pęd i trucizna, kłos ziarnem nabrzmiały,
Upał, gwiaździste niebo, kropla chłodnej wody,
Mak przydrożny, łaknienie, śmierć i narodziny.
A teraz zasypiasz. Śpi siateczka nerwów
Na udach i na brzuchu, zasypiają włosy
Wrosłe we mnie, zasypiają niestrudzone dłonie,
Krew zasypia i oddech. A ja w twój sen
Jak w studnię zieloną rzucam miękki kamień —
Pytam cię: czy w swym śnie widzisz nas razem,
Moja najmilsza?
I nie ty, ale twój sen mi odpowiada:
O, tak.