Pani, nie jestem godzien odjąć ci pantofle,
Rozpiąć guzik bluzki, haftkę biustonosza.

Onieśmiela mnie pasek twoich spodni,
A cóż dopiero mówić o powolnym misterium
Zdejmowania rajstop i majtek.

Lecz przecież dokonuję heroicznych aktów
Z dziwnym uczuciem, że oddzieram z róży
Płatek po płatku. Jak gdyby
Róża była prawdziwa, kiedy już jej nie ma.

Twoja nagość, znana i porażająca,
To jest reflektor prosto w oczy.
Ślepnę. Ale zdradzieckie dłonie i ciało
Widzą wtedy więcej. Chociaż ja wiem, Pani,
Że nie jestem godzien takiego widzenia.

I wtedy sobie – dyletant – tłumaczę,
Sobie tłumaczę, jak komu godnemu,
Że przecież oddycham wiosennym powietrzem,
Stąpam po ciepłej ziemi, biorę w ręce trawę,
Zanurzam twarz w wodzie – choć nie jestem godzien,
A trawa jest uległa, a woda przyzwala.

I z pokorą należną niegodnym i ślepcom
Grzeszę myślą i słowem, dotykiem, zachwytem,
W grzesznym zapamiętaniu,
W wiecznej recydywie.

Odpuść mi, niegodnemu, grzechy zachwycone.
Wszak ja ci też odpuszczam
To, że jesteś z ciała.

Luty, 2003