Wychowałem się na ścieżkach biegnących do lasu.
Biegałem tam często za ptakami, by wśród jałowców i spękanych sosen
szukać jagód, odróżniać maliny od jeżyn, smakować poziomki,
od zapachu grzybów mrużyć oczy, patrzeć jak chmury tną drzewa,
by płynąć z nimi w nieznane – tam, na koniec świata.

Nie było was wtedy przy mnie. Sam musiałem znaleźć ścieżkę do domu,
nabrać odwagi by znów iść, iść coraz dalej, więc szedłem.

Drzewa spowiadały mnie po drodze, gdy patrzyłem w gwiazdy.
Ufałem tylko gwieździe betlejemskiej, lecz zbyt często burze zasłaniały niebo
a grad niszczył plony wyrosłe z takim trudem.
Więc biegłem jak ślepy tułając się po świecie.

Uwielbiałem rzeki, mosty, pod którymi chowałem się przed ludźmi.
Pragnąłem być poetą, pisać wiersze,
odsłaniać światu świat w magicznym lustrze.
Więc obserwowałem jak kijanki skubią brzeg
pokryty porostami i zieloną trawą.
Słuchałem głosu żab i klekotu bocianów.
Z wróblami tarzałem się w piachu tworząc zgiełk by wyfrunąć,
wyfrunąć daleko i wysoko,... i fruwałem.

A w ciemnych wodach raki penetrowały dno, ryby rozszarpywały się nawzajem,
czerwieniały maki w łanach zbóż i mgła poranna rozwieszała pajęcze firanki.
Łuskałem korę drzew obserwując pełznące robaki,
gąsienice wydziobywane z czułością matek przez ptaki.
Tak mijały sny – bo młodość jest jak sen,
gdy z dłońmi na kolanach patrzysz w dal
a fale porzucają brzeg zostawiając za sobą biały piach,
mierzeje na których wyrastają wierzby i brzozy,
kamienie jak starodruki przeszłości z wyżłobieniami lat
na których zachowały się szkielety ryb, muszle i ważki.

Nie było was wtedy przy mnie, gdy błądziłem.
Sam musiałem znaleźć ścieżkę do domu,
nabrać odwagi by znów iść, iść coraz dalej, więc szedłem.

A tu konary drzew garbate od starości sięgają już ziemi.
Trawa wplątuje się w ich pnie dokonuje rozpadu, osuwa się brzeg.
Piękne budowle jutrzenki odpływają jak łodzie Faraonów,
lecz nie ma wokół nas śpiewu, zwycięskich chórów opiewających życie.
Coraz częściej oglądam się za siebie a tam mrok.
To, co było jasne pociemniało, to co miało błyszczeć jak złoto zaśniedziało.
Czas zachwytu prysł a olbrzymi kopiec usypany z liści miesza wiatr.
Jak skwar na pustyni pochłania każdą cząstkę życia,
oddziela szlachetność od złych czynów
a dusza jak bezpański pies tuła się w poszukiwaniu sumienia.

Nie było was wtedy przy mnie, gdy błądziłem,
gdy bałem się wszystkiego – nawet siebie nie wiedząc
jak z niewiedzy czerpać wiedzę.
Jak zawracać, gdy poplątane ścieżki gubią
a przeszkody piętrzą się jak rafy na dnie oceanu,
mamią pięknem zastawiając sidła, wciągają w pułapki.

Więc niech tak już zostanie
sam wiatr co określa wszystko i nabiera barw w kole przemian.
Nie ucieka i nie wyrywa się do przodu.
Jest tylko w swej żywej obecności doświadczania i trwa
dopóki nie znieruchomieją liście,
nie wygładzą się fale mórz a na przejrzystym niebie zgasną gwiazdy.
Wtedy jak księżyc staniesz się nieobecnym milczeniem
zapomnieniem, nicością – to wszystko.

Nie było was wtedy przy mnie, kiedy dojrzewałem,
gdy błądziłem.
Nie było.