Ukryty w mroku w środku nocy w pustym hotelowym pokoju
zanurzasz się w przywoływane przez siebie obrazy.
Ręką zdejmujesz je z twarzy i przy blasku starej lampy oglądasz dokładnie;
daleki szept Niagary, zdjęcie na ścianie Marilyn Monroe.
Jej blady śmiech i gęsta perspektywa ust czerwona jak zachodzące słońce.
W wędrujących światłach na suficie szukasz schronienia,
lecz samochody odjeżdżają pospiesznie.
Deszcz jest okazją by pozostać dzień, dwa
i porozmawiać z obcą dziewczyną.
Cienie zmierzają w stronę szafy i znikają w oknie.
Nieprzemakalny płaszcz na wieszaku zdradza twą samotność,
więc kładziesz latarkę na parapecie okna ścierając z czoła pot.
Patrzysz coraz dalej za dachy czarno czerwone, śliskie i błyszczące,
za którymi giną: ludzie, auta, samoloty, chmury, wieki.
I wiesz już, że to bezkresne niebo jest takie samo wszędzie:
w każdym miejscu, w każdym mieście, hotelu, człowieku,
który chwyta się za serce i wie,
że nic nie jest tak bardzo ważne w życiu
jak samo życie.
Że dobrze jest czasem zasnąć – tak po prostu zasnąć
i obudzić się rano w innym mieście.