Jest codziennie. Zwyczajnie. Jabłoń pachnie pszczelo.
W gazecie dymi wulkan. W imbryku herbata.
W zasadzie spokój. Tylko nad mrówczą krucjatą
zanoszą się łopotem wiotkie skrzydła pieluch.
Gdyby nie ta zapowiedź burzy nad niedzielą
idyllicznie rozpartą pod błękitem świata,
może by się zdarzyła szansa tego lata
przemycić czas i ciszę do zimowej bieli.
Lecz stał się deszcz nie w porę. I szaleństwo wiatru.
I przestwór zafalował wędrownym teatrem,
gdy drzewa uderzyły w poddańcze pokłony.
Do szyby przedśmiertelnie przylgnął liść strwożony.
A nam, jakże bezpiecznym, nie starczyło gestu
by z zielonego serca dobyć cień szelestu.