O, jak wzniosła i piękna śmierć poezji bywa...
Ach, jakże w ogniu może być widowiskowa...
Majowy świt nad Greenwich. Godzina przypływu.
Zaglowiec w suchym doku i – dwa szkockie słowa.

Na maszty, jak majtkowie, wspięły się płomienie.
Na dziób. Gdzie w kusej szatce wiedźma z poematu
Burnsa (stąd kliper szkockim nazwano imieniem
– tę wiktoriańska puszkę na chińską herbatę).
Z oceanów – po wieku – na morze ogniste.
Pełna żaru agonia na płomiennej fali.
Majestat wdymowzięcia. Zaraz potem – zgliszcza.
Trumna kadłuba. Spopielona przeszłość. Ale
może powyższy tytuł dałby powiew ulgi
w polskiej translacji:
NA ŚMIERĆ FRYWOLNEJ KOSZULKI?

London – Bristol, 21.05.2007