(tytułowe opowiadanie z tomiku „Randka i inne opowiadania”)
Na pociągłej twarzy Niny rysowały się oznaki niezadowolenia, bo nie pojawił się chłopak, z którym umówiła się do kina. Tacy nie mieli prawa się spóźniać, więc burza wisiała w powietrzu. Był miły, starał się nie deptać innym po odciskach i zabiegał o korzystny wizerunek w budzie. I co z tego? Punktualność nie okazała się jego cnotą, mimo że na pierwszy rzut oka stwarzał wrażenie pozbieranego. Z rozgoryczeniem pojęła, że dała się nabrać na grę pozorów. Podobnych mu niegodziwców należało łamać kołem. Setny raz zerknęła na fantazyjnie zawieszony na szyi maleńki złoty zegarek z ciekawym wykończeniem koperty. Niespokojnie obracała nim w palcach, rzucając spłoszone spojrzenia na wszystkie strony i głowiąc się nad tym, co mogło się stać z tym palantem. I dlaczego się nie przywlókł.
— Kawał drania, to już dziesięć po piątej — wyszeptała do rozbieganych myśli. Jakim cudem dała się wpędzić w taką matnię? — Zatłukę bydlaka! — solennie sobie obiecała, nie kryjąc rozżalenia i irytacji.
Naciągnęła kiedyś ojca na przechadzkę ruchliwą handlową ulicą i spodobał się jej ten śmiejący się drobiazg. Ze znudzonymi minami zaglądali do kolejnych butików, lustrując gabloty, stojaki i półki. Zegareczek nie był brzydki i bez trudu udało się jej namówić starego, żeby go kupił. Cóż to było dla niego, tych kilka groszy? Tatko miewał gest, zwłaszcza gdy trafiło się na jego doskonały humor i zwykle nie odmawiał. Spełniał jej zachcianki i kaprysy. Z elegancją wydobywał świecący nowością portfel z dobrze wyprawionej skóry, płacąc bez słowa, a tym samym wywiązując się z rodzicielskich powinności. Przy większych zakupach posługiwał się kartą kredytową. I tym razem sprawił radość ukochanej córeczce. Niektórzy sądzili, że był odpychający i nadęty, ona tak nie uważała.
Dyskretnie przejrzała się w dużym lustrze w holu — najpierw z profilu, zwracając uwagę na fryzurę i obcisłą spódniczkę, a potem en face. Trafiła na kino akcji dla facetów, a oczekujący na rozpoczęcie seansu mężczyźni filowali na nią, nie kryjąc zaciekawienia. Może liczyli na to, że stojąca samotnie ślicznotka nie spodziewa się nadejścia żadnego udzielnego księcia i że tym samym jest do wzięcia? Dbała o siebie, wiedząc, że to w życiu procentuje. Była laską jak marzenie — pod względem aparycji i urody bez zarzutu. Miała ciemne, raczej krótko przystrzyżone włosy z grzywką opadającą na czoło, biust w sam raz, wąskie biodra i zgrabne nogi. Przepadała za ładnymi ciuchami i nie miała nic przeciwko codziennej rewii mody w budzie. Nie przeszkadzały jej pełne zawiści spojrzenia koleżanek z innych klas. Nie dziwiła się gorzej ubranym laskom, podobnie jak nie dziwiła się adorującym ją młokosom. Była wprost stworzona do tego, żeby błyszczeć i z wdziękiem odgrywać rolę gwiazdy, więc czułaby się potwornie zaskoczona, gdyby się raptem okazało, że bliźni ze wzgardą odwracają się do niej plecami. To w ogóle nie wchodziło w rachubę.
Ten podlec różnił się jednak od otaczających ją szkolnych playboyów. Wystając w holu i wyglądając przez zaszkloną ścianę na uroczy wewnętrzny dziedziniec z tryskającą fontanną i egzotycznymi roślinkami, a potem stercząc z niepokojem na uczęszczanej ulicy przed głównym wejściem do kina, uświadomiła sobie ze zgrozą, że nareszcie go rozgryzła. Co za typ? Spadło to na nią jak prawdziwe olśnienie. Przystanęła i uniosła brwi w niebotycznym zdumieniu. W odróżnieniu od dryblasów z jej szkolnej paczki, czy od innych podrywających ją kolesiów, Szymon nie okazywał, że mu na niej zależy. Nie tłukł się za nią i do niej się nie kleił. Kiedy ją widział, mówił „cześć!” i leciał dalej. To ona zaczęła po babsku pociągać za sznurki. Hałaśliwie kręciła się wokół niego, wreszcie po kilku zachęcających rozmowach wyskoczyła z tym kinem. Wykręcał się, zasłaniając się brakiem czasu, lecz szybko jej uległ, bo takiej modelce się nie odmawiało. No i najbezczelniej w świecie ją olał. Nie zdobył się nawet, palant, na to, żeby wykręcić jej numer i przez komórkę odwołać spotkanie. — Wredny cham, świnia i łajdak — syknęła jak żmija, czując, że go znienawidzi do końca życia.
To fakt, nieładnie się z nią obszedł. Niestety, niemal tak jak ona obchodziła się na co dzień z adoratorami. Demonstracyjnie wodziła ich za nos i nie kryła tego, że ma ich za nic. Czyżby właśnie od niej się tego nauczył? Dochodziła siedemnasta piętnaście. Wykrzywiła usta w podkówkę, boleśnie przeżywając to irytujące upokorzenie. Uznała, że nie było zasłużone.
Z miejskiego autobusu, który przyhamował na przystanku po drugiej stronie ulicy, wysypała się grupka pasażerów, a dziewczynie zabiło mocniej serce. Starszej pani w finezyjnym szarym kapelusiku asystował zmęczony wyłysiały mężczyzna, targający torbę z zakupami. Potem wypadło kilku malców z tornistrami. Po Szymonie nie było jednak śladu. Zerknęła znowu na ściskany niczym talizman zegarek, z rozpaczą główkując nad tym, czy film już leci, czy jeszcze czekają z rozpoczęciem. Chłopak nie powinien był tak podle postąpić. Kłóciło się to z dobrymi manierami. Pomyślała, że się rozpłacze. Cóż była winna temu, że górowała nad innymi laskami urodą? Czy było to wystarczającym powodem, żeby strącać ją z piedestału? Obrzuciła pustym spojrzeniem starszego pana w dresach i ze smyczą w ręku, ciągnącego za dokazującym młodym bokserem. Rozbawiony czworonóg wesoło do niej podskoczył i usiłował ją radośnie polizać. Zrezygnowana podreptała do holu, który zdawał się trzymać ją jak magnes.
Seans już się rozpoczął i ostatni chętni znikli we wnętrzu sali. Usłyszała przytłumione dźwięki z głośników. Odziana w uniform bileterka zasunęła ciężką bordową kotarę. — Decyduje się pani?! — pulchniutka blondyneczka pytająco łypnęła zza okienka, chcąc już widocznie zakończyć pracę i zamknąć kasę.
Zachowywała się jak debilowata kretynka. Właściwie powinna była już pięć po piątej dać sobie z nim spokój. Przeszła jej ochota na głupawą projekcję, na którą pchały się same samce. Któż to widział, żeby czekać ponad piętnaście minut na durnego matoła? Pomyślała, że wróci do domu, wyryczy się w łazience, a później potulnie sięgnie po ckliwe romansidło lub wybierze się z Pawłem i Jackiem do kręgielni. Wystarczyło, że do nich zadzwoniła, a już gnali w te pędy, rzucając wszystko. Jakiś idiotyczny głosik jednak usilnie podtrzymywał ją na duchu. Zdawał się jej podszeptywać, że nie spadnie jej korona z głowy, jeśli wytrwa jeszcze z pół minutki.
Wpadł w ostatniej chwili, spocony i zdyszany. Nie mógł złapać tchu. Miał rozczochrane włosy i lekko przestraszone oczy. Zabawnie sterczał mu kosmyk na czubku głowy. Do nowych dżinsów w modnym kroju założył bawełnianą bluzkę z napisem po angielsku. — Przepraszam cię — rzucił. — Już myślałem, że cię nie zastanę. Klawo, że jesteś. Choroba, ale się spieszyłem! — Usiłował się uśmiechnąć, ale wyszło mu to blado, więc szybciutko pożeglował do kasy. Wiernie ruszyła za nim. — Dwa bilety, gdzieś w połowie sali — cisnął do kasjerki. — Wybacz, ale nie sądziłem — zwrócił się znowu do Niny — że mi tak długo zejdzie w kolegiacie... To nie moja wina. Zatkało ją na amen. Chłopak nie udawał. Miała ochotę wykręcić mu jakiś złośliwy numer, na przykład lodowato oznajmić, że rezygnuje z filmu, bo rozbolała ją głowa, lecz nagle opuścił ją koncept. — Gdzie? — wydukała z autentycznym zdumieniem. Miała oczy jak talary. — Co ty chrzanisz? — Nie pojmowała, jak można tuż przed randką pchać się do kościoła. A tam utknąć na dobre. — Nie wiedziałaś, że jestem lektorem? Była msza dla młodzieży — podał kasjerce banknot i przyjął resztę. — Trwała dłużej niż przewidziałem. No, wiesz, homilia i śpiewy. — Nie licząc, schował do portmonetki. — Wchodzimy?! — wskazał ręką oszklone drzwi, trzymając dwa bilety.
To stało się tak nagle, że rozpierzchły jej się myśli. Kiedy już zasiedli w fotelach, doprowadzeni po ciemku przez bileterkę z latarką, próbowała sobie jakoś poradzić z tą dziwaczną łamigłówką. Czuła się niewyraźnie. Nie uważała, by religia cokolwiek znaczyła, raczej nie zaglądała do kościoła, święcie przekonana, że tam można umrzeć z nudów, a jej rodzice byli niewierzący. Nie sądziła, że chłopak, na którego widok biło jej mocniej serce, plącze się tak blisko ołtarza. Dlaczego go to zajmowało? Usadowiła się wygodniej. „Za blisko!” — pomyślała. Wierciła się, nieuważnie śledząc losy bohaterów, podczas gdy on oglądał film z wypiekami na twarzy. Jean-Claude van Damme grał rolę doskonałego żołnierza. Wracały jej przed oczy rauty, na które wpadali do jej ojca, uznanego ginekologa, koledzy z pobliskiego szpitala. Któregoś wieczora przypiął się do niej z kieliszkiem w ręku przystojny internista, by pogadać. Zamyślona, wpatrywała się na balkonie w wieżę kolegiaty, zaróżowioną o zachodzie słońca. Zażartował, że ci pobożni, klepiący różaniec i zawodzący w kościołach, są gatunkiem na wymarciu, więc nie warto się nimi zajmować. Nie mogła powiedzieć, żeby jej tym nie rozbawił. Pewno chciała coś takiego usłyszeć. — Gatunek na wymarciu? — z cicha rzekła do siebie, jakoś nie mogąc ulokować Szymona po tamtej stronie linii frontu. Przypomniała jej się babcia, która od dawna nie żyła. Wczesnymi rankami zakładała moherowy beret i wymykała się z domu, by podreptać do kolegiaty. Potem odprowadzała Ninę do przedszkola i wybierała się na zakupy. Zajmowała się obiadem. Ojciec twierdził, że religia jest wyschniętą gałęzią na drzewie postępu i że należy godzić się na jej odcięcie. — Gatunek na wymarciu — powtórzyła do swoich myśli.
Musiała sobie z tym jakoś poradzić, bo nie znosiła pytań, na które nie znała odpowiedzi, więc kiedy wychodzili z kina, rzuciła bez żenady: — Wiesz, Szymonie, że ja nie chodzę do kościoła!.. Pomyślała sobie, że trudno by jej było wcielić się w rolę osoby ze skruchą klęczącej przy konfesjonale czy śpiewającej nieszpory lub gorzkie żale.
Spojrzał na nią rozbrajająco szczerymi oczyma. — Słyszałem, że nie chodzisz — odpowiedział. — Coś mi się obiło o uszy. — Włożył ręce do kieszeni dżinsów. Nie był wcale zaskoczony tym, co mu oznajmiła.
Szli razem przez zielone planty w stronę przystanku tramwajowego. Zapadł już zmierzch i po obu stronach wyasfaltowanej alejki świeciły się blade latarnie. Pachniał bez. Jakaś para zapamiętale całowała się w półmroku. — I to ci nie przeszkadza? — usiłowała go wybadać i prawie natychmiast ugryzła się w język, uznając, że przeholowała. Należało uważać na podteksty. Takie osobiste pytania były dobre przed ślubem, a nie na pierwszej randce. — No, w sensie towarzyskim... — szybciutko dodała.
Przez chwilę się namyślał, a jego brwi powędrowały wysoko. — Właściwie to nie — cmoknął z rozwagą. — Przecież każdy człowiek jest stworzony przez Boga — usiłował jej przedstawić swój wysoce teologiczny punkt widzenia — ma wolną wolę, a w związku z tym... pełne prawo do samodzielnych wyborów, za które ponosi odpowiedzialność... — klarownie dukał. — Może opowiedzieć się za Bogiem, może też układać sobie życie bez Niego. I nie wolno nikogo — ciągnął — potępiać za to, że nie wierzy. Nie żyjemy w epoce konkwistadorów. Nie każdy przecież posiada łaskę wiary...
Te ostatnie słowa dziwnie zaakcentował. Chciał jeszcze coś dodać, miał to na końcu języka, ale zrezygnował. Błyskotliwie to wypadło, nie dawało się ukryć, niemniej wyczuwała, że nie chciał się przed nią popisać. Skąd ten styl? Wykoncypowała, że pewnie wyniósł go z dyskusji, toczących się w zaciszu kolegiaty.
Rozstali się na przystanku. Jechał innym tramwajem niż ona i pierwszy wskoczył do oświetlonego wnętrza. Umówiła się z nim wcześniej, że nie musi jej odprowadzać. Zobaczyła, jak kasował bilet. Została jeszcze minutę, łapiąc następny. Ustawiła się przy oknie, obrzucając pogardliwym spojrzeniem chwiejącego się na nogach osobnika, który zbyt natarczywie jej się przyglądał. Czuła się trochę przybita. Szymon mimowolnie trącił jakąś ukrytą strunę, która w niej zadźwięczała wspomnieniami z dzieciństwa. — Ach, moja biedna babcia! — uzmysłowiła sobie. — Żarliwie się modliła, żeby tatko się nawrócił.
Tramwaj ruszył, przyspieszając, a rytm, wybijany przez koła toczące się po szynach, zaczął się łączyć z dwoma z pozoru oderwanymi od siebie słowami. Podchwyciła je, cichutko powtarzając: — Przy-go-da wia-ry. Przy-go-da wia-ry. Przygoda wiary! Dopiero gdy wysiadała, dotarło do niej, co bezwiednie szepcze do swoich myśli.