Wreszcie postanowiłem zobaczyć,
jak wyglądają wyspy szczęśliwe.
Kiedy zacząłem je smakować,
okazało się, że wrażliwość
nie jest dziś w cenie
na poetyckiej giełdzie.
Najlepsze wiersze wypłukują
z kamiennych płyt
kwaśne deszcze nienasyconej niezgody,
która bez jednego słowa
odchodzi – doprowadza
do szaleństwa biednego Apollina,
bo kruk już nie jest ani biały,
ani czarny.
Przez nagie otchłanie
błędnych ogni,
niewyspane tęsknoty
spijają z czarnych liści
porozwieszane promienie zorzy.
Norwidowe miłowanie –
gdzie okruch chleba, jak opłatek –
jest dzisiaj mniej ważne,
niż niepewność, która nie pozwala
podać ręki obcemu człowiekowi
i wyrzuca go na bruk,
bez jednego słowa.
Ci, którzy nas kochali,
tracą zmysł równowagi
i sprzedają nas
za resztę z trzydziestu srebrników.
Boję się umierać,
bo nie wiem, czy ziemia, po której chodzę,
jest jeszcze moja
i tylko z przekładów dowiaduję się, że
poetom cmentarne bramy,
co truchleją na słocie,
wyszarpnąwszy wprzódy
lejce złego konia...
... i znowu
nie jest istotne,
że ten wiersz
nie poderwie z gruzów źdźbła oziminy,
nie wskrzesi spróchniałego kościotrupa,
ani szmacianych kukieł,
którymi bawiliśmy się
w dzieciństwie.
Nagle chciałoby się wykrzyczeć:
– Zaczekaj, świecie pastelowych promieni!...
Ale dookoła smutek –
pachnie naparem jesiennych pomruków...
Henri Michaux twierdził,
że poezja jest podarunkiem natury...
a ja przestaję w to wierzyć.