Chrystus zasiadł do stołu. Kraszankę obiera.
– Wycierpiałeś się, Jezu – popłakuje gospodyni.
Kiwa głową i śmieje się teraz, jak gdy w kwietniu
Sypią się dzwonki słońca na przegniły śnieg.
Pochwalił dobre wino, wódki też spróbował,
dziewczynę w okrągły policzek uszczypnął z podziwem,
potem na swoich rękach obejrzał stygmaty
i wpakował ogórek z kiełbasą do ust.
– Dobrze wam tu, na Ziemi – zaczął pogawędkę.
– A Bóg Ojciec rozkazał, bym uczył o niebie.
– Na Golgocie trzy krzyże, odtąd puste zawsze
i grób mój, teraz w kwiatach... A tu tak ciepło.
Spróbował grzybka w occie, zapalił papierosa,
nastroszył brodę w metafizycznym dymie i okiem mężczyzny
barwny strój gospodyni ocenił przyjaźnie,
gdy otwarły się drzwi i apostołowie przypadli do niego...
– Dobrze już, chłopaki (ledwie wyswobodził się
z ich oddanych uścisków), przynieście harmonię.
Paweł, najmądrzejszy, umie grać na pianinie,
Jan skrzypce niech weźmie. A... i przyprowadźcie
tego tam Lucyfera... Wnet wpadł łasząc się i ocierając
o boskie stopy. Chrystus zdjął mu łańcuch.
– Zmarzłeś, bracie Boruto, tyle lat po lasach.
Patrz, dziewczęta jak bazie, pachną miłością...
I gruchnął śpiew po sadach w wiosennej zadymce:
alleluja, hosanna... Słońce trzy razy zaszło,
a Chrystus wyszedł w pole, by wieczorne gwiazdy
przestrzec przed włócznią wymierzoną z Ziemi.