Trzeba umrzeć, żeby usłyszeli twój oddech.
Trzeba zamilknąć, by mogli powiedzieć:
jak pięknie mówił.
Zakpić z bólu i głóg objąć jak matkę,
śmierci mówić miękko o przyjaciołach
i mieć swoją gwiazdę, nieobecną w żadnym czasie,
cudowną jak imię kochanki;
biec za nią, poprzez gapiów,
poprzez konsekwencję maszyn,
do jednego słowa – ciepłego zbawienia
od zbyt trywialnej trumny wszystkiego co fizyczne.
A jednak została po tobie klęska: tłum klakierów,
jakże wcześniej milczący uparcie
i nożyce: smutna przestrzeń między słowem a poezją.
Tylko tam, gdzie dotarłeś teraz, znają twój język –
rozdygotany w wielkim pragnieniu,
lecz tu – zrobili jarmark z twojej pamięci:
nabożny zgiełk elewów na baczność
w okazjonalnych garniturkach smutku...
Śmierć jest modlitwą lękliwej nadziei.
Ona twoją gwiazdę urzeczywistni,
poza żarłoczną obecnością ludzi
w steranym Bogu.