Moja matka niegdyś na wpół francuskie dziecko
Biegała do szkoły boso ale zawsze w wytwornym kapeluszu
Gdy została eremitką była oddechem lasu
Siadała przy oknie pośród pelargonii
Paląc papierosy jeden za drugim
Wpatrzona w skarpę porośniętą dębami
Czy odkrywała wtedy przeszłość Czy tylko patrzyła na gwiazdy
Spadające na zapomniane ewangelickie cmentarze
Nie cierpiała niemców którzy wracali do swojej arkadii
Z bukietami fiołków zerwanymi na pogorzeliskach domów
Na starość wspominała pieczone kasztany w małym francuskim miasteczku
Gdzie mój dziadek opowiadał górnikom o polskich jeżynach i ostach
Z dumą oglądała swoje zwinne nogi
Moja matka leżała w szpitalu z odciętą nogą
Już nie była sarną
Została odłamaną gałęzią w swojej pustelni
I wciąż jest zadrą w moich tkankach mięśni