nad moim
a może i nad twoim snem
ten sam lęk
drąży labirynty cieni
które zatrzasną się szczelnie
gdy zostaniemy odcięci na zawsze
od światła
któregoś dnia
przystajemy nagle w tym pośpiesznym marszu
oglądamy się
wołamy
nie ma jednego z nas
jeszcze słyszymy gasnące kroki
chwytamy w dłonie popiół jego słów
i nie możemy uwierzyć
że nie poda nam ręki
nie ogrzeje klamki naszego domu
i nie potrafimy wypełnić
blizny powietrza
po nim
a nasza wędrówka nadal trwa
jej dni
słońca wahadło odmierza
aż kiedyś nieruchome
zawęźli nasz czas
i opadający liść serca
ostatnim uderzeniem
w ciemność ziemi
zapuka