Eugeniusz Szulborski

(...) Za namową Koleżanek i Kolegów podjąłem się prezesowania Białostockiemu Oddziałowi Związku Literatów Polskich. Wyznaczono mi rolę cudotwórcy. Mam wskrzesić jedność w środowisku, które jednością nie chlubi się i przy każdej okazji jest pomijane, co tej jedności nie sprzyja. Owszem, funkcjonują poszczególne osoby, ale więzi środowiskowej nie uświadczysz. Przecież działanie na rzecz innych niejest dzisiaj modne. Dziś, jeśli ktoś coś robi dla innych, jest, jak twierdzą niektórzy, ostatnim Mohikaninem, i pokazują dwa palce pocierające się o siebie. Nic za darmo. Białostockie środowisko literackie obserwowałem prawie od początków jego powojennego formowania się. Zawsze było podzielone, skłócone i miał rację ten, co był bliżej władzy. A władzy wygodniej było mieć literatów niezorganizowanych, by powiedzieć: „To warszawski literat narozrabiał, nie nasz”. Są przecież niespokojnymi duchami i zawsze widzą szerzej niż zwykli śmiertelnicy.

Czy coś się zmieniło po epokowej transformacji w Polsce? Nie za wiele. Pozostały przecież ciągoty do cenzurowania wszystkiego, co tylko możliwe. Kiedyś robili to ludzie z odpowiednio ustawionym klapkami na oczach, dziś klapki te nakłada się twórcom. Kiedyś, aby wydać książkę, trzeba było mieć przynajmniej trzy pochlebne recenzje i wskazane było poparcie odpowiednich czynników, no i wydawnictwo, które mogłoby zająć się książką. Dziś potrzebne są pieniądze i tylko one. Nawet jeśli będziesz pluł na naród, w którym żyjesz, książce to nie zaszkodzi. Odwrotnie, będziesz miał prasę, reklamę, opinię „odważnego” i zwróci się grosiwo, jeśli je wyłożysz nawet z własnej kieszeni. Po transformacji właśnie paszkwilanci mają pole do popisu, i popisują się. Namnożyło się wydawnictw, każde jest lepsze od innych. Płacisz za cały nakład i dostajesz ileś tam egzemplarzy jako honorarium, reszta nie jest twoja. Wszystko w majestacie umowy. Wpadł ktoś na pomysł zrobienia antologii czy almanachu, wykorzystał twoje teksty, ale ciebie nie spytał o zgodę. I pokazał figę, nie egzemplarz autorski. W prasie stało się zasadą korzystanie z cudzych myśli bez wiedzy ich wypowiadacza. Dobrze, jeśli je podpiszą twoim nazwiskiem! Zszedłem na takie sprawy, by pokazać, że u nas na Podlasiu nie jest inaczej. Wygodne jest działanie literatów w pojedynkę. Ci, co dorobili się jakiegoś autorytetu, spokojnie drzemią w swojej aureoli. Ci, co próbują przebić się przez mur milczenia, robią to w grupach koleżeńskich. Liczą się koledzy, ich poparcie. Kto więc wskoczy na huśtawkę naszych czasów, delektuje się smakiem pochwał, nagród, bo z czytelnikami bywa różnie. Wydasz książkę sam, będziesz ją sam czytał. Najwyżej jeszcze koledzy, którym ją podarowałeś. Jak widzicie Państwo, sam prezes nie zaradzi problemom. Trzeba przecież stworzyć szerszą więź międzyludzką, która smarowałaby łożyska owej przysłowiowej huśtawki, aby nie skrzypiała. Co więc zamierzam robić? Budować ową więź. Po pierwsze, pokazać, że ZLP w Białymstoku istnieje. Po drugie, że można wspólnie coś robić. I dlatego wymyśliłem ten biuletyn, którego winietę zrobiła pani Dorota Łabanowska. W pierwszym numerze podaję nazwiska członków Oddziału i to, co zdołałem zrobić od 8 listopada 2010 r., czyli od dnia wyborów. Nie będę ograniczał się do tych nazwisk i do problemów tylko tej grupy twórców. Liczę na współpracę szerszą, wszystkich literatów naszego regionu (...).