Irena Nyczaj
I Sfinks
– To sfinks – powiedział, widząc mój zdziwiony, pytający wzrok.
– Sfinks?
– Taka rasa.
– Dziwny.
– Wszyscy tak mówią. To typowe.
Zrobiło mi się głupio. W rzeczy samej jednak był to najdziwniejszy kot, jakiego zobaczyłem. Szaroróżowy, bez sierści, bez wąsów, jego oczy przypominały te u filmowego ET. Wielkie uszy nietoperza. Brr, okropieństwo!
Ufo popatrzyło na mnie z wyrzutem. Wskoczyło na półkę i z wysokości mierzyło mnie nieodgadnionym spojrzeniem szklanych fosforyzujących oczu.
Jego pan, a nasz turnusowy kolega, też niezłe dziwadło. Wytatuowany na maksa, w uszach tunele z czarnymi zatyczkami. Brrr! Pewnie ma język rozcięty jak u jaszczurki…
Poczułem, jak po plecach przebiegł mi dreszcz. Sfinks rozpoczął obserwację muchy łażącej po szybie. „Jak normalny kot”, przemknęło przez myśl. „Piękny inaczej” – mawiają ludzie w takich przypadkach.
Zrobiło się duszno. Chyba będzie burza. Wyszedłem z pokoju i skierowałem się w stronę Pustelni.
Każdy kiedyś dochodzi do takiego momentu, że potrzebuje ciszy. I samotności. Moja skołatana dusza dopominała się ratunku. Cisza. Bez ludzi, śmiechów, rozmów. Milczenie – wewnętrzne skupienie i samotność…
Jestem zmęczony. Od dawna nie namalowałem nic. Żadnego obrazu. Ja – uznany artysta. A więc tak wygląda niemoc twórcza, zapaść…
Co robić? Jestem wypalony, zagubiony. Popatrzyłem z nadzieją na bramę Pustelni – ostatnią szansę ratunku.
Przekroczę ją.
Zostać tam, nie wracać do świata, do zwykłego życia, banalnych rozmów, do ludzi. Być jak święty starzec z rozkoczutaną długą brodą, eremita w pokutnej, zgrzebnej szacie.
Kamienie są szorstkie. Gdy przyłoży się do nich policzek, czuje się zimno. I wrogość.
Na murze okalającym Pustelnię pojawił się szaroróżowy smukły sfinks.
Nie poddać się szaleństwu. Memento mori.
Kot stąpał uważnie, potem zwinnie zeskoczył i skierował się prosto na dziedziniec klasztorny. Podszedł do kamiennych figur patronek – świętych Barbary i Agaty. Otarł się o ich kamienne szaty.
– Gdzie twój pan? – mój głos zabrzmiał szorstko i samego zaciekawiło mnie to nieoczekiwane pytanie.
Wróciłem do pokoju. Sfinks już tam był. Usadowiony na wysokiej półce, spoglądał na zebranych w pomieszczeniu gości swoimi niewiarygodnymi zielonymi, fosforyzującymi oczami ufo.
Jego wytatuowany pan prowadził warsztaty terapeutyczne dla uczestników turnusu. Wyjaśniał założenia rozmaitych technik zdobnictwa – malarstwa na szkle, collage, pisania ikon.
Spojrzałem na sfinksa i wydało mi się, że bezwłosą różową łapką wskazał mi ostatnie wolne krzesło…
Kolaż autorki
II Przemóc lęk
Od dawna nie byłem u lekarza. Czułem się dobrze i uznałem, że znam swój organizm i sam dla siebie jestem najlepszym terapeutą. Ostatnio jednakowoż odnotowałem spadek formy, kilka razy niegroźnie przechorowałem lekkie zaziębienie. Ale nie zwracałem na to uwagi. Czułem się młodo, byłem w miarę wysportowany. Prawda, ostatnio zaniedbałem ćwiczenia nad kształtowaniem odpowiedniej formy fizycznej. Postanowiłem więc wykorzystać obiecujący pobyt w Pustelni-Sanktuarium, gdzie przyjechałem, by wziąć udział w warsztatach terapeutycznych i kompleksowo podbudować formę.
Pobiegam przed śniadaniem. Ubrałem się odpowiednio i dziarskim krokiem ruszyłem ku bramie.
Wtem kątem oka zauważyłem niewielki różowoszary kształt pomykający wzdłuż muru. Sfinks.
– Tylko mi nie przebiegnij drogi! – zawołałem do kota i roześmiałem się. Zdziwiło mnie, jak nawet ja, całkowicie niepoddający się wszelkim „zabobonom”, jak je pogardliwie nazywałem – teraz uległem odwiecznemu głupiemu przesądowi. Kot ani myślał zakłócać mi spokój. Usiadł przy bramie jak gdyby sprawując niepisaną rolę swoistego odźwiernego. Popatrzył tylko swoimi niezwykłymi zielonymi oczami ufo. Odprowadził mnie wzrokiem.
Przebieżka udała się nad wyraz dobrze, chociaż… zaskoczyło mnie coś, czego do tej pory nie zauważałem. Lekką zadyszkę zrzuciłem na karb sporej przerwy w nieregularnych wprawdzie, ale jednak jakoś od czasu do czasu uprawianych ćwiczeniach.
Postanowiłem zintensyfikować wysiłek fizyczny i zmusić organizm do kształtowania formy na stosownym do wieku poziomie. Zawstydził mnie brak tchu, lekki, ale jednak. Poczułem wręcz złość.
Po obiedzie, zamiast drzemki, podczas której na ogół w jej początkowej fazie zwykłem „oglądać” obrazy, jakie powstaną na oczekujących w mojej pracowni płótnach – zaserwowałem sobie dwukrotnie dłuższe niż rano bieganie.
Zasapanie po nim, owszem, znów mnie zdenerwowało. Bardzo. Poszedłem na popołudniowe zajęcia, lecz nie mogłem skupić uwagi na słowach prowadzącego. Bardziej zajęło mnie obserwowanie jego kota, który przechadzał się eleganckim krokiem po murku otaczającym pomieszczenia Pustelni, gdzie jego pan prowadził artystyczne warsztaty. Sfinks zdawał się patrzeć właśnie na mnie. Jego kosmiczne oczy świeciły fosforyzującym blaskiem, jakby zapowiadając jakąś wielką tajemnicę znaną tylko jemu. Naraz przysiadł i rozpoczął toaletę. Uśmiechnąłem się. Wyglądał komicznie, liżąc swe bezwłose ciało. Fałdy i zmarszczki na skórze poddawały się pociągnięciom szorstkiego języka i łapek. Nie miał zbyt obfitej podściółki tłuszczowej, więc skóra przesuwała się za energicznymi pociągnięciami języka. Koty zwykle kończą toaletę, myjąc swe miejsca intymne. Nie inaczej postąpił nasz sfinks. Usadowiony na płaskim i gładkim kamieniu, wygiąwszy się malowniczo, dokonywał szczegółowej toalety tychże miejsc, zupełnie nie zwracając uwagi, czy ktoś podziwia jego kunszt. „To kot dla konesera” – pomyślałem nawet z nutką zazdrości. Mnie bowiem nie podobał się zupełnie. Jego szczurzy pyszczek i wielkie uszy nie wywołałyby u mnie ciepłych, opiekuńczych uczuć, jakie – zauważyłem – na ogół wzbudzają nie tylko rozkoszne kocięta, ale też dorosłe osobniki ze swoją okrągłą „twarzą”, pięknymi oczami i malutkim noskiem. Jak wieczne dzieci – tak postrzegałem te sympatyczne przytulaski. Ale nie sfinksa. Ten był inny, obcy i niepojęty.
Oprócz warsztatowych zajęć plastycznych cieszących się stałym i niekłamanym zainteresowaniem uczestników, nasza grupa zaproponowała rozszerzenie tematyki o literaturę, a nawet muzykę.
Początkowo zdziwieni, rychło jednak pilni uczniowie twórczych warsztatów, zainspirowani, wręcz zapłodnieni artystycznymi możliwościami – z entuzjazmem przyjęli otwierające się oto przed nimi nowe, nieznane bliżej obszary wnikliwej penetracji dzieł literackich, a głównie poezji, z którą, jak się okazało, wielu z nich obcowało nie tylko jako czytelnicy, ale też twórcy.
To zaciekawiło naszego prowadzącego, wytatuowanego prawie w stu procentach. Nie miał wszakże rozciętego jak jaszczurka języka, co podpowiadała mi uporczywie wyobraźnia, i okazał się nadzwyczaj miłym i kompetentnym człowiekiem, doskonale przygotowanym do roli, jaką spełniał.
Z poezją do tej pory miałem kontakt niewielki, więc ucieszyłem się, że ten dany mi na zajęciach czas ubogaci moją wiedzę również w tej zaniedbanej trochę przeze mnie dziedzinie sztuki. Wiedziałem, że jeśli człowiek się zatrzyma, przestaje się rozwijać i pozostaną mu takie stwierdzenia, jak mojego starszego wuja, który słuchając współczesnej poezji w świetnej zresztą interpretacji aktorskiej rzekł:
– Dla mnie poezja skończyła się na Mickiewiczu. A wiersz tylko taki uznaję, którego mogę nauczyć się na pamięć.
Teraz przypomniały mi się jego słowa. A czyż nie tak samo jest z muzyką, z malarstwem? Jeśli nie podążysz za nimi, staniesz w miejscu i zaczniesz się cofać – do bezpiecznego malarstwa realistycznego i równie nietrudnej w odbiorze klasycznej muzyki. Jasne, to trochę uproszczone sformułowanie i ocena, ale coś w tym jest.
Wiersze, jakie czytano na naszych spotkaniach wprawdzie nie były jak u Mickiewicza, lecz potworne rymy gramatyczne i ogólna ich miałkość jęły boleśnie ranić moje uszy i poczucie smaku. Aż nie wytrzymałem i zawezwałem autorkę-seniorkę, by zaprzestała czytać złe wiersze. Trzeba było widzieć jej wzrok. A jaka rozpętała się dyskusja! Padały stwierdzenia, że przecież to ładne, co się komu podoba i tym podobne bzdury. Wreszcie, indagowany, stwierdziłem, iż każde dzieło, jeśli ma być uznane za wartościowe, podlega określonym kryteriom oceny i na pewno nie są nimi wyznaczniki masowej popularności wiersza, obrazu czy muzyki. Przecież – stwierdziłem – dla przykładu muzyka disco polo nie stanie się dobra tylko dlatego, że podoba się nawet sporej części słuchaczy podrygujących w jej rytm. A wiersz prezentowany przez panią Wiesię, pomimo wielu „wejść” na Facebooku nie stanie się tylko dlatego dobry.
Przepadłem z kretesem. Dostrzegłem coś, co bolało mnie od dawna. Spłycenie, łatwizna, ucieczka od jakiegokolwiek intelektualnego wysiłku. Drugi obieg sztuki, ba, raczej chyba odejście na trzeci krąg. Jak przemóc lęk, by zmierzyć się z czymś trudnym? Przecież ja, stając przed sztalugą, zawsze to czynię. Zmagam się, by nie zblamować przed sobą i odbiorcą czymś błahym.
Popatrzyłem za okno. Sfinksa na murku już nie było.
Następnego dnia, podenerwowany, czując dystans grupy wywołany moimi krytycznymi i pewnie kontrowersyjnymi dla niektórych uwagami, znów wybrałem się na samotny poranny jogging.
Tym razem oprócz zadyszki oblewać mnie zaczęły poty. Kołatanie serca stało się tak uciążliwe, że z truchtu przeszedłem w spokojny chód i wróciłem do pokoju. W lustrze ujrzałem pobladłą twarz obcego człowieka.
Nie poszedłem na zajęcia. Przeleżałem majacząc w półśnie.
Biegnę, biegnę, biegnę. Coraz szybciej. Słyszę szum w uszach, gorąco mi, tętno łomocze. Za mną coś się dzieje. Oglądam się, a tam sfinks. Goni mnie, ogromnieje, jest wielkości pumy, pantery, lwa! Jego oczy są żółto-zielone, jarzą się, oślepiają. Szczerzy zęby…
Obudziłem się zlany potem. Serce szaleje. Ledwo trzymając się na nogach, zwlokłem się z łóżka i o ścianach dowlokłem do stołówki.
Mijający mnie ludzie mają zdziwione oczy, coś mówią, chwytają mnie za ręce…
Obraz zawęża się, ciemnieje. Słyszę krzyki. „Pogotowie! Wezwijcie pogotowie!”.
Irena Nyczaj – poetka, prozatorka, ilustratorka – autorka książek „Zwid” 1992, „Wina” 2019 oraz przygotowywanego do wydania zbioru opowiadań pt. „Chaosmos”. Prezentowane opowiadania pochodzą właśnie z tego tomu. Towarzyszy im kolażowa ilustracja autorki.